Wietnam – Kalejdoskop

Z wierzchu wszędzie jest inaczej. Szkiełka rzeczywistości układają się za każdym razem w inny, jedyny i niepowtarzalny wzór.

Po arbuzy trzeba płynąć łódką. Ananasy i warzywa też są. Jak to na targu. Nie ma tylko bezpańskich psów, targ bowiem odbywa się na rzece. Rano szerokie koryto w delcie Mekongu zabarykadowane jest zacumowanymi barkami. Przypływają tu na kilka miesięcy wypełnione płodami rolnymi, a sprzedawszy towar, wracają w górę rzeki po kolejny ładunek. Kto chce coś kupić, musi powiosłować.

We wtorek na 19.00 do kościoła schodzą się wierni. Jako pierwsze przybyły elegancko ubrane dzieciaki. Stoją teraz półkolem wokół mojego namiotu i wstydzą się coś powiedzieć. Dopiero nadejście księdza trochę je ośmiela. Kościół szybko się jednak zapełnia, więc po chwili się żegnamy. Dziś do snu będą mnie kołysać dźwięki psalmów, a w środę rano spotkamy się znów przy okazji porannej mszy.

Kobieta cierpliwie wachluje suszący się ryż, żeby odfrunęły otaczające ziarenko łuski. Reszta rodziny zajmuje się swoimi obowiązkami w cieniu stojącego na palach, drewnianego domu. Przebiera się zebrane owoce, nosi drewno, karmi się dzieci, przyprowadza bydło, gotuje na palenisku i nosi wodę z górskiego potoku. Sąsiedzi robią to samo tuż obok, bo domy stoją gęsto. Nie wiem, kto jest czyim mężem, siostrą czy kuzynką, bo rodzina jest duża i wszyscy mieszkają razem. Gdyby nie podciągnięty prąd i wszechobecne skuterki, byłoby tu jak przed wiekami.

Zaczął się Mundial, więc oglądam mecz w barze pełnym miejscowych. Choć już wieczór, upał nie ustępuje, więc wszyscy siedzą bez koszul, prezentując dorodne tatuaże na piersiach. Niektórzy śledzą podania na ekranie, a reszta rżnie w karty. Kibicują obu ekipom. Wokół mnie rozlegają się dopingujące okrzyki, gdy tylko zagęszcza się w polu karnym którejkolwiek z drużyn.

– Hello! What’s your name? What the fuck? – wołają za mną wioskowe dzieciaki. Krzyczą po angielsku to, co umieją, a umieją niewiele. Nie mają złych intencji, po prostu znają dwa zwroty ze szkoły i jeden z filmów. To wszystko. Resztę z Wietnamczykami w każdym wieku wyjaśniam sobie na migi.

Na plaży jest tłoczno tylko o 5.00 rano. Bladym świtem cała ludność miasteczka wylega na poranną kąpiel i spacer brzegiem morza. Gdzieniegdzie widać niewielkie grupki uprawiające gimnastykę. Niewiele osób naprawdę pływa, większość po prostu stoi w wodzie i gada ze znajomymi. A tłumy są jak na Krupówkach. Po 6.00, gdy słońce zaczyna się już porządnie wyłaniać zza przymglonego horyzontu, wszyscy powoli rozchodzą się do domów.

A na niedzielę trzeba się wyszykować. I to nie byle jak, a w nieziemsko kolorowe i bogato zdobione tradycyjne stroje. Dziś niedziela, dzień targowy. Z porozrzucanych po górach wiosek ściągają do miasta ci, którzy chcą coś kupić lub sprzedać. A także się pokazać. Jak miejscowe nastolaty obwieszone połyskującymi ozdobami, których bogactwo zawstydziłoby każdego szanującego się rapera w złotych łańcuchach na szyi.

Barwna układanka na pozór zawsze jest inna. A od środka kalejdoskop składa się niezmiennie z tych samych kolorowych szkiełek. I ludzie, których spotykam, wszędzie są tacy sami. Pracują, wychowują dzieci, sikają pod murem, remontują domy, robią selfie, przypalają obiad, cieszą się i martwią wszędzie tak samo. Może dlatego wszędzie czuję się jak w domu.

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.