U Luneczki śpi się z nogami pod stołem. Stół jest niski, kwadratowy i przykryty ciężką, grubą kapą. Pod stołem jest dziura w podłodze, w którą Luneczka sypie rozgrzany żar z pieca. Wszyscy chowamy stopy pod kapę i wyciągamy się na miękkich posłaniach, nakrywając ciepłymi pierzynami, bo noce w górach ciągle jeszcze chłodne.
Luneczka zgarnia mnie z drogi, gdy jadę powoli pod górę i rozpacza, że muszę być bardzo zmęczona.
– Pojesz lepioszki, kefiru. Odpoczniesz – mówi przejęta zabierając mnie na noc do siebie.
Dotarcie do jej domu jest jednak najtrudniejszą rzeczą na mojej dzisiejszej, pełnej podjazdów trasie. Dom stoi na wzgórzu przy drodze i trzeba się do niego wspiąć stromą i wyboistą ścieżką. Pchamy mój rower we dwie: ja ledwo zipiąc, a Luneczka uradowana.
– Dawaj, ja pomogę! – woła.
Za drewnianą furtką jest gliniany, wiejski dom i kilka grządek. Dom ma pięć czy sześć izb, do których wchodzi się z długiego, zadaszonego ganku. W każdej izbie mieszka osobna część rodziny. Kuchnia jest wspólna i mieści się w baraczku obok głównego domu. Dalej jest obórka i wychodek.
– Czaj przynieś! Bystro, bystro! – Luneczka pogania swoją dziesięcioletnią córkę.
W izbie na glinianych ścianach wiszą materiałowe zasłony, zza których Luneczka zaraz wyciąga obrus i jedzenie. Podaje trzy rodzaje chleba, jeden twardszy od drugiego. Miejscowy chleb, jeśli nie jest świeżo upieczony, staje się tak twardy, że można by z łatwością komuś porządnie nim przyłożyć. Luneczka kręci się energicznie obierając jabłka i przynosząc świeże mleko.
– Musisz mieć siłę – mówi, sypiąc mi obficie cukru do mleka i do herbaty.
Do izby pchają się dzieci i zaglądają inne kobiety z rodziny.
– Z Polszy przyjechała. Na veliku – wyjaśnia zadowolona każdemu z osobna.
Starsi kiwają głowami z niedowierzaniem. Dzieciaki kręcą się wokół roweru, usiłując zajrzeć w lusterko. Luneczka zrywa się, żeby wnieść rower do izby.
– Igrają przy veliku, jak to dzieci, one nie pojmą – wyjaśnia Luneczka przejęta bezpieczeństwem mojego dobytku.
Powoli zmierzcha, więc w izbie zapalane są światła, a wraz z nimi telewizor. Luneczka wesoło podśpiewuje razem z muzykiem z TV.
– A knigę, gdzie masz knigę? – przypomina sobie naraz, wołając do córki.
Dziewczynka przynosi swoje podręczniki do nauki języka angielskiego i na prośbę mamy odczytuje z niej pojedyncze słowa. Luneczka patrzy na mnie, sprawdzając, czy się udało i klaszcze w dłonie radośnie, za każdym razem, gdy dziewczynka prawidłowo odczyta jakiś wyraz.
– Widzisz, musisz się uczyć angielskiego – przekonuje córkę zadowolona.
Światło gaśnie, więc dziewczynka poprawia klamry podłączone do małego akumulatora.
– Tak tu u nas jest, światło raz jest, raz go nie ma – śmieje się Luneczka.
Ciekawa świata, wypytuje mnie o przebytą trasę i cierpliwie powtarza nazwę każdego kraju, przez który jechałam.
– Aj, aj trzynaście… A skolko kilometrów?
– 8500km – odpowiadam.
Luneczka czuje chyba, że wszystkie te abstrakcyjne nazwy wymkną się jej pamięci, więc wyciąga kartkę papieru i prosi o powtórzenie. Tym razem zapisuje po kolei wszystkie przebyte przeze mnie granice. Może odczyta je jutro koleżankom z przychodni. Chowając notatki do torby, trafia na woreczek z pieniędzmi, więc postanawia udzielić mi kilku porad życiowych. Wyciąga najmniejszy banknot i mówi:
– Widzisz, to jest tanio.
Szuka kolejnych banknotów i objaśnia:
– 5000 somów płaci się za kurut. 10000 somów to już drogo.
Luneczka nie potrafi zapisać liczbą, ile zarabia. Zarabia 500000 somów, czyli ok.70 dolarów i pyta dziewczynek, ile zer powinna dopisać do piątki. Rozmawiamy jeszcze trochę przy raz po raz gasnącym świetle. Potem Luneczka sypie żar w dziurę pod stołem, wokół której grzejemy stopy, leżąc wygodnie na miękkich posłaniach i starając się pojąć swoje światy.
Tez próbuję pojąć , jak Ty to wszystko ogarniasz ! 😉 Zuch dziewczyna !