Zamiana dokonała się w nocy. Nie wiem, gdzie dokładnie, przespałam to. Zresztą i tak nic bym nie zobaczyła w ciemności.
Od Pamukkale do irańskiej granicy przemieszczam się głównie autobusami. Uciekam od zimy. Pauzuję w Kapadocji, czekając na irańską wizę. Spędzam niekończące się godziny na dworcach, śpię w nocnych autobusach. Teleportuję się z miasta do miasta i przestaję przynależeć do miejsc, które odwiedzam. Oderwałam się od przestrzeni, od poczucia ciągłości, które daje rowerowa włóczęga, wszędzie jestem obca. Wypluta wraz z tobołkami przez kolejny autobus, staję się dziwowiskiem dla miejscowych, przez chwilę tu jestem, a potem znikam, zabrana przez następny wehikuł. Tymczasem gdzieś po drodze, może między śnieżną zadymką, a nocnym postojem autokaru, wkroczyłam na Wschód.
Gdy obudziłam się nad ranem, okazało się, że zniknęły nowoczesne, grodzone osiedla i śnieżnobiałe Audi. Zimny wiatr wywiał gdzieś eleganckie witryny sklepowe i kobiety bez chust. Zwęziły się ulice, a chodniki pogruchotały. Przybyło bezpańskich psów. Potaniało w cukierniach.
W Dogubayazit o siódmej rano, gdy zaczyna świtać, z kominów w blokach wydobywają się czarne kłęby dymu. Na ulicach zaczyna się poranny ruch. Kursują rozklekotane busy i żółte taksówki. Przechodzą uliczni sprzedawcy bułek, a dzieci wędrują do szkoły. Widać głównie mężczyzn. Ubrani w ciemne kurtki i rozdeptane buty usiłują utrzymać równowagę na oblodzonych chodnikach. Ktoś oferuje mi ciepłe skarpety w okazyjnej cenie. Sklepiki są ciasne i byle jakie. Można w nich kupić fasolę i soczewicę sprzedawaną z ogromnych, jutowych worów. Pod miastem spod czap śniegu wystają pojedyncze wiejskie zabudowania w postaci niskich baraków z betonowych pustaków. Na lodowatym wietrze zamarza czyjeś pranie. Dokoła ciągną się ośnieżone pustkowia. I jest jeszcze Ararat. Z bliska nie wydaje się aż tak wysoki.
A 30 km dalej rozciąga się już zupełnie inna kraina, do której podążam w poszukiwaniu odrobiny ciepła.