Tajlandia – W getcie

Piję świeżo wyciśnięty sok z arbuza w eleganckiej kafejce, a po drugiej stronie wąskiej uliczki biegają szczury. Ani jednego, ani drugiego nie widuję na co dzień w Tajlandii. Teraz jednak jestem w getcie.

W turystycznym getcie w Bangkoku życie tętni z podwojoną siłą. Uliczkami przewala się fala przyjezdnych. Albo myślą, że powinni tu przyjść, bo wszyscy przed nimi już tu byli, albo mieszkają w okolicznych hostelach i muszą tędy przejść tak czy siak. Samonapędzająca się spirala. Jest wczesny wieczór, więc ludzie zaczynają się rozglądać za kolacją. Można usiąść w jednej z knajpek oferujących „real Thai food”, ale mających także zawsze na podorędziu „Western food”. Każda z kolejnych knajp jest bardziej „real” od poprzedniej. „Western food” to oczywiście hamburger z frytkami albo makaron w sosie bolońskim. Tamta grupka chłopaków wybrała jednak „real Western food”, bo niosą torby z McDonaldsa. Na niezdecydowanych czekają kramiki z przekąskami. Jakiś postawny Niemiec wybiera sobie szaszłyki, dwie dziewczyny z Francji szperają wśród owoców, ktoś zdecydował się na ciastko ze śmierdzącym durianem. Można popróbować świeżo wyciśniętych soków albo napoju z trzciny cukrowej. Nie uświadczy się takich rzeczy poza turystycznymi gettami. No i są też sprzedawcy insektów. Każdy turysta, który przybył na ulicę Khao San w mniemaniu, że powinien, inaczej jego doświadczenie Bangkoku będzie niepełne, wie doskonale, że powinien tu spróbować insektów. Bo wszyscy przed nim już próbowali. Na szczęście Tajowie też to wiedzą. I głupi nie są. Spacerują więc z tackami jakiś grillowanych robali i szukają chętnych na „real Thai insects”. Zastanawiam się, skąd się te insekty wzięły i na chłopski rozum wychodzi mi, że pewnie z biedy. Tajlandia jednak dawno już biedna nie jest. W najbardziej zabitych dechami wioskach nie widziałam żadnych robaków w daniach w przydrożnych bida-knajpach. A Bangkoku, czary-mary, są. Jest popyt, jest podaż.

Kto się najadł i postanawia się dalej powłóczyć, może sobie kupić garnitur. Panowie, niezależnie od faktu, że zwykle idą w rozklepanych klapkach i krótkich spodenkach, są zaczepiani przez naganiaczy z katalogami eleganckich garniturów. Tajowie wiedzą, że koleś z tatuażem na jednej ręce i piwem w drugiej, może być menadżerem w dobrze prosperującej firmie w swoim kraju. Miejscowi jakoś za bardzo nie chodzą w garniturach. Kto jeszcze tatuażu nie ma, może sobie zrobić. Gdzie? W Real Thai Tattoo Studio oczywiście. Można sobie coś kupić. Popularne są lekkie spodnie w słoniowe wzory, więc połowa turystów i wyłącznie turystów takie nosi. Też takie mam, są świetne na rower. Kupiłam w Malezji za jedną dziesiątą tutejszej ceny. Na dziewczynach leżą dobrze. Z jakiegoś powodu jednak, wmawia się facetom, że spodnie są unisex. Nie są! Ale wielu w to wierzy. Kto się tym wszystkim już zmęczył, może się zatrzymać na masaż. Na „real Thai massage”. Armia masażystów w mundurkach zagaduje każdego, kto przechodzi obok salonu.

Wszystko w getcie jest „real Thai” i większości z tych rzeczy nie ma, gdy tylko się z getta wyjdzie. Sączę więc z przyjemnością mój sok z arbuza, bo wiem, że następny nieprędko się trafi. Na szczęście szczurów też już nie będzie.

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.