Tajlandia – O poranku

Budzik dzwoni o szóstej. Spokojnie, to u mnie. Co rano budzi mnie miękko głos Eryki Badu, bo uparłam się przejechać Tajlandię wyłącznie na rowerze, a ta wbrew pozorom jest jednak spora. Zależy mi, bo świat widziany z perspektywy rowerowego siodełka jest tak cudownie inny niż ten z folderu biura turystycznego. Zaczęłam poznawać więc poranki.

Na dworze jest jeszcze ciemno. Zwijam namiot sprzed jakiejś knajpy lub szkoły. Gdy zabieram się za śniadanie już dnieje. Czasem wokół unoszą się poranne mgły. Świt jest zwykle przydymiony, naprawdę słonecznie zrobi się dopiero około dziesiątej.

Jadę przez wzgórza, przez las, przez plantacje kauczuku lub palmy. Jadę przez płaskie pola ryżowe, uprawy trzciny cukrowej albo rozległe solniska. Czasem jadę nad morzem. Na drodze jest pustawo. Bezpańskie psy wylegują się jeszcze na ciepłym asfalcie. Gdzieniegdzie leży jakiś rozjechany wąż. Od czasu do czasu przejedzie pojedynczy skuterek. O tej porze dnia jest około 20 stopni, czyli według Tajów środek zimy. Kierowca skuterka jest ubrany w kurtkę, a przynajmniej ciepłą bluzę. Niektórzy mają zimowe, wełniane czapki.

Raz po raz trafia się wioska. Ludzie kręcą się już wokół swoich bungalowów lub drewnianych domków na palach. Może odsłaniają właśnie wiklinowe klatki dla ptaków, wiszące przed domami. Albo kupują śniadanie u obwoźnego sprzedawcy ryżu i mleka sojowego. Gdy przejeżdżam, nieodmiennie witają mnie uśmiechami. Przez wioskę wędruje bosonogi mnich w szafranowych szatach. Zachodzi do kolejnych domów po ofiarę i błogosławi mieszkańców, obdzielających go odrobiną jedzenia. Na szkolnych dziedzińcach trwają poranne apele. Uczniowie w mundurkach przypominających harcerskie ustawiają się grzecznie w równych rządkach. Przed domami stoją kapliczki w postaci miniaturowych klasztorów buddyjskich. Może ktoś właśnie zostawia tam niewielki poczęstunek dla duchów lub zapala kadzidło.

Gdzie bym nie jechała, zawsze jest w pobliżu jakaś woda: rzeczka, bajorko, kanał, cokolwiek. Śmierdzi. Woda często jest zwyczajnym ściekiem. Nieodmiennie ktoś w niej wędkuje. Często również kobiety.

Co jakiś czas trafia się przydrożna kapliczka. Ozdobiona jest zawsze bogato figurkami zwierząt. To taka tajska odmiana naszych krasnali ogrodowych. Może stoi wokół niej na przykład setka małych i dużych zebr. Surrealistyczny to widok.

Ktoś pędzi za wsią stado wielkich, garbatych krów. Plączą się też koguty powypuszczane po nocy z plecionych, kloszowatych klatek. Przy jednym z przydrożnych kramików siedzi małpa na sznurku. Jej właścicielka ustawia obok swój wózeczek z orzeźwiającymi napojami. Zaczyna wznosić się wonny dym tam, gdzie ludzie zajmują się wypalaniem węgla drzewnego.

A może na przykład spotykam tajskiego superstara. Kto by to przewidział? Wjeżdżając do jednej z wiosek, napotykam stojących grupkami przy drodze miejscowych, wyraźnie na coś oczekujących. Właściciel przydrożnej knajpki, który tak jak wszyscy nie mówi po angielsku, wypowiada jedynie słowo „superstar”. Rzeczywiście po chwili na drodze robi się ruch. Najpierw nadjeżdżają policyjne auta, ambulanse, jeepy obsługi technicznej. Potem pojawia się superstar – tajski piosenkarz biegnący w charytatywnych celach z południa na północ kraju. Za nim grupka towarzyszących mu biegaczy oraz ogromny korek okolicznych fanów lub zwykłych mieszkańców, usiłujących przebić się przez zablokowaną drogę.

Powoli robi się coraz goręcej. Może w kolejnej wiosce miejscowi będą już polegiwać w hamakach wiszących w cieniu przydomowych drzew. Pora na drugie śniadanie, zachodzę więc do wiejskiego sklepiku. Przed wejściem do środka trzeba zdjąć buty. Kupuję mrożoną kawę i zasiadam przy stoliku, gapiąc się na otaczający mnie inny świat.

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.