8787km
Przy granicy wita mnie prezydent Tadżykistanu i nowy asfalt. To drugie cieszy mnie bardziej. Prezydent jest elegancko ubrany i uśmiecha się dobrodusznie. Towarzyszy mi do samej stolicy. Billboardy z jego podobizną ustawione są gęsto wzdłuż drogi. Prezydent Rahmon patronuje okolicy, otwiera fabryki, poklepuje szkolną dziatwę po głowach, przecina wstęgi, a nawet wsiada na traktor.
8798km
Na wiadukcie zatrzymuje się auto i wysiada z niego pięciu gości. Jeden z nich, z panoramą złotych zębów, zdejmuje czapkę i głęboko w pas mi się kłania. Pytają, czy wszystko u mnie w porządku i czy nikt mnie nie zaczepia oraz zapraszają na obiad. Odmawiam grzecznie, bo jest wcześnie, a ja chcę dziś dotrzeć do stolicy. Przed odjazdem upewniają się, że mam zapas wody i że niczego mi nie potrzeba.
8855km
Duszanbe jest miłą niespodzianką, może dlatego, że nie miałam żadnych oczekiwań. Ulice są gęsto obsadzone drzewami, jest dużo parków. Szkolna i uniwersytecka młodzież chodzi ubrana w eleganckie mundurki. Chłopcy, noszący modne garnitury, wyglądają, jakby zeszli prosto z wybiegu w Mediolanie czy Paryżu.
8860km
Gdy wyjeżdżam ze stolicy, łapie mnie ulewa. Chowam się na myjni samochodowej obok stacji benzynowej i czekam, aż przejdzie. Po chwili przychodzi pracownica stacji i przynosi mi krzesełko. Za moment znowu wraca i częstuje mnie ciepłą herbatą. Deszcz leje i leje, a ja czekam. Chłopak z myjni biegnie do pobliskiej restauracji i przynosi mi gorące somsy. Nigdy nie spędziłam ulewy tak miło.
8895km
Zastanawiam się, co będzie na szczycie pagórka, na który wjeżdżam, bo na szczycie zawsze coś się dzieje. Jeśli teren nie jest całkiem bezludny, na przełęczach stoją kramiki z miejscowymi produktami, suszonymi owocami, Bóg wie czym. Tak było w Uzbekistanie. A jeśli ludzi nie ma, to przynajmniej są widoki. A tu na szczycie stoją goście, sprzedający misternie uplecione i cudownie piękne bukiety polnych kwiatów. Surrealistyczny widok.
8903km
Z daleka wygląda to tak, jakby ktoś rozrzucił na pagórku starodawne dyliżanse. Wytężam wzrok, próbując zgadnąć, co to może oznaczać. Dopiero gdy podjeżdżam bliżej, okazuje się, że to najbardziej odlotowa przydrożna restauracja, jaką kiedykolwiek widziałam. Dyliżanse to tahty (pamiętacie łóżko-stoły z Iranu?) z półkolistymi daszkami. Stoją rozproszone na trawiastym zboczu pagórka, jeden wspiął się na sam szczyt. Wygląda to wszystko jak wyjęte z bajki, choć współczuję tym, którzy muszą donosić tam jedzenie.
8975km
Masza mieszka w bloku w mieście średniej wielkości. Blok jest stary i obskurny. Nie ma w nim bieżącej wody, choć jest łazienka z wanną, pamiętająca lepsze czasy. Masza nosi wodę w wiadrach na swoje czwarte piętro.
9000km
Na łąkach pomiędzy dwoma pasmami wzgórz przez które przejeżdżam, trawa zieleni się soczyście. Wśród niej rozciągają się dywany czerwonych maków. Pod błękitnym niebem pasą się pojedyncze konie. Brakuje tylko Chełmońskiego, żeby to malował.
9118km
Na stole przed sobą mam mapę Pamiru, a za oknem widok na górski masyw, który dzieli mnie od afgańskiej granicy. W dali bielą się śniegiem wysokie, skaliste szczyty. Zastanawiam się, jak tam będzie. Czy droga będzie w tak kiepskim stanie, jak wszyscy piszą? Czy będę musiała przechodzić przez strumienie? Czy podjazdy będą strome? Czy będzie zimno? Czy na przełęczach ciągle będzie leżał śnieg? Czy dam radę? Czy mój rower da radę? Zasypiam, nie mogąc się doczekać poranka. Pamir to najbardziej ekscytujące wyzwanie tej wyprawy!
9172km
Podglądam Afganistan. Dzieli mnie od niego wartko płynąca, ale niezbyt szeroka rzeka Pandż. Za rzeką wzdłuż granicy biegnie żwirowa droga, równoległa to tej tadżyckiej, łącząc wioski rozrzucone wzdłuż granicy. W wioskach stoją domy z kamienia lub glinianej cegły. Pasą się krowy, kozy i owce. Wokół domów kręcą się ludzie, dzieciaki grają w piłkę, przejeżdżają motocykle. Kobiety piorą dywany w rzece. Nie noszą błękitnych burek, tylko kolorowe kwieciste stroje, podobne do tadżyckich. Toczy się zwyczajne życie, nie różniące się zbyt wiele od tego po mojej stronie rzeki. Przyglądam się mu ciekawie, bo ma posmak zakazanego owocu.
9207km
To naczelnik Dowlan z jednostki straży granicznej informuje mnie, że Real Madryt wygrał 3:0 z Athletico w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów. Wiadomość niezbyt miła, w przeciwieństwie do naczelnika. Rozmawiamy długo o piłce, bo naczelnik jest znawcą. Potrafi nawet wymienić nazwiska co najmniej pięciu polskich piłkarzy. Przed odjazdem wymieniamy się: ja dostaję wojskowe konserwy na drogę, a zostawiam Altacet, bo Dowlan skręcił nogę i utyka.
9315km
W nocy padało dość gwałtownie i w miejscu, gdzie wcześniej była droga, przez którą przepływał strumień, jest teraz jedno wielkie osuwisko kamieni. Stoją tiry, stoją jeepy, wszyscy czekają na spychacz, który uczyni drogę znów przejezdną. Ale rower? Rower to co innego. Zaraz znajduje się czterech gości, którzy oferują przeniesienie mojego dobytku przez skały. Nie muszę nawet prosić. Przez cały dzień jestem jedyną osobą w ruchu na tym odcinku, błogosławiąc mój środek transportu.
9341km
Azan, muzułmańskie wezwanie do modlitwy, niesie się w dolinie. Nie ma głośników, tym razem to tylko głos wśród gór. Brzmi magicznie.
9380km
Rodzina Aleksa tworzy malowniczy obrazek przy kolacji. Mężczyźni siedzą przy jednym, rozłożonym na podłodze obrusie, kobiety przy drugim. Pomiędzy nimi stoi drewniana, pięknie rzeźbiona kołyska. Je się z jednego talerza, palcami. Na śniadanie jest szirczaj: solona herbata z mlekiem i odrobiną masła, w której macza się kawałki podeschłego chleba.
9412km
Chleb piecze się w piecu tandoor, ale najpierw trzeba przynieść opał. Suszone krzaki i drewno zbiera się z górskich dolin. Piec trzeba najpierw mocno rozgrzać, a potem, gdy ogień przygasa, wyrobione ciasto nakleja się wewnątrz na glinianych ściankach. Miejscowy chleb ma kształt pizzy. Chleb wypieka się raz na jakiś czas. Świeży jest pyszny. Stary jest twardy jak kamień, więc jada się go, mocząc w zupie lub szirczaju.
9505km
Rzucam byle jak sakwy, zostawiam rower, lekceważę zachód słońca nad rzecznym rozlewiskiem i biegnę zrobić sobie sałatkę. Parę kilometrów wcześniej, w Rushan, kupiłam warzywa, a nawet puszkowany groszek z Kwidzynia i nie mogę się już doczekać tej uczty. Jadam tu bowiem suchy chleb, ryż, makaron, zupki chińskie, zsiadłe mleko, cukierki krówki i chałwę, ale o warzywa i owoce jest naprawdę trudno.
9582km
Ona pracuje w przydrożnej restauracji i tam nocuje, on jest policjantem i ma nocny dyżur, ale otwierają dla mnie swój dom i zapraszają na nocleg. Zostaję na noc sama w ich pustym domu. A my myślimy, że to Polacy słyną z gościnności.
9600km
Na niewielkim poletku suną mozolnie dwa woły zaprzężone do pługa. To, co ludziom uda się tu wyhodować (a są to głównie ziemniaki), będzie podstawą ich wyżywienia przez następny rok.
U wylotu bocznej kotliny stoją niewysokie, kamienne murki. Mają blokować schodzące wiosną wraz z roztopami lawiny błota i kamieni, zagrażające wiejskim domom. Postawiła je tu Fundacja Aghi Khana. Agha Khan jest religijnym przywódcą wyznawanego w Tadżykistanie izmailizmu. Działania fundacji widać na każdym kroku. Przeciwdziałają zniszczeniom spowodowanym lawinami czy osuwiskami, dostarczają wodę pitną, budują mosty między Afganistanem i Tadżykistanem, pozwalające zarobić Afgańczykom na przygranicznych targach, ułatwiają dostęp do edukacji i opieki medycznej.
9697km
Nie wiem, czy powinnam się całkiem rozebrać, czy zostać w bieliźnie. Okazuje się jednak, że miejscowe kobiety wchodzą do wody gołe. Jestem w Jelondy w jednym z domów zwanych tu sanatoriami. Jelondy słynie z gorących źródeł. W domu jest wykładany kafelkami pokój-basen, w którym można do woli moczyć się w ciepłej wodzie. Jest to tym bardziej przyjemne, że za oknem hula porywisty wiatr.
9722km
Przed przełęczą Koitezek pojawiają się pierwsze jaki i świstaki. Będą mi już towarzyszyć do końca pamirskiej trasy. Miejscowe świstaki są rude. Baraszkują nad brzegiem rzeki i są przezabawne. Wpycham rower na moją pierwszą ponad czterotysięczną przełęcz. Na górze leży śnieg.
9737km
Na przełęczy leżał śnieg, a namiot stawiam na pustyni. Jestem w szerokiej kotlinie i jak okiem sięgnąć widzę tylko żółć suchej ziemi i piachu. Otaczające mnie góry nie wydają się nawet takie wysokie. Dopiero, gdy przejeżdża jakieś pojedyncze auto, wszystko nabiera skali i człowiek zdaje sobie sprawę z potęgi natury. A rozgwieżdżone niebo wisi tak nisko nad głową.
9783km
W Alichur, tak jak całym rejonie murgabskim, nie ma prądu. Nie ma, ale jednak jest. Ludzie mają chińskie panele słoneczne i generatory. Wodę czerpie się ze studni na środku wsi i trzeba ją sobie przynieść do domu. Gotuje się na piecyku opalanym głównie suszonym nawozem. Dym ma trochę duszący zapach. Wychodek jest na zewnątrz. Mycie odbywa się w bani. W bani stoi piecyk (który trzeba rozpalić), podgrzewający wodę (którą trzeba sobie przynieść). Pranie robi się w misce (nie zapominając, że trzeba napalić w piecyku i nanieść wody, żeby było to w ogóle możliwe). W Alichur hoduje się jaki, kozy i owce. Na kury jest tu zbyt zimno. Jest tu szkoła, meczet i punkt opieki medycznej. W miejscowym sklepiku można kupić podstawowe produkty spożywcze, mydło, szampon i pastę do zębów. Benzyna właśnie się skończyła. Przez cały rok jest wietrznie, a zimą temperatury sięgają -45 stopni. Wyboistymi uliczkami biegają skołtunione psy i niemożliwie umorusane dzieci. Jedno z nich sika na środku ulicy. Żyjemy jednak w XXI wieku, więc w Alichur stoi antena telefoniczna i można bez problemu połączyć się z internetem.
9889km
Zza zakrętu wyłania się widok na miasto. Przede mną w oddali leży Murgab. Czuję się, jak pielgrzym, który wreszcie dotarł do celu. Pomyśleć, że jednak tu dojechałam.
9935km
Wygląda trochę tak, jakby niebo chciało mi spaść na głowę. Poranek był słoneczny i ciepły, a potem niespodziewanie zachmurzyło się i zaczął sypać grad. Na szczęście akurat w tym momencie dostrzegam pojedynczy dom, którego wcale miało tu nie być. Na pierwszy rzut oka wygląda na opuszczony, ale dostrzegam baterię słoneczną na dachu, więc śmiało stukam do drzwi. Przyjmuje mnie mieszkający tu pasterz. Wpadli do niego z wizytą żołnierze straży granicznej, bo tuż za rzeką stoi płot oddzielający Tadżykistan od Chin. Płot ciągnie się przez wiele kilometrów i wcale nie stoi w miejscu, w którym na mapie zaznaczona jest tadżycko-chińska granica. Część tadżyckiego terytorium została przekazana Chinom przed kilku laty, by zakończyć wieloletni spór. Zastanawiam się, po co Chińczykom pasmo surowych gór, wśród których nie ma żadnych dróg i nikt nie mieszka.
9955km
Wjeżdżam na 4400m n.p.m. i staję przed stromym podjazdem na przełęcz Akbaital. W tym właśnie momencie pojawia się jeep. Kierowca zatrzymuje się, patrzy współczująco i oferuje podwózkę na górę. Pojawia się jak znak z niebios, bo na tej drodze prawie nic nie jeździ. Nie lekceważę czuwającej nade mną opatrzności. Wjeżdżam 3km i 255m w pionie na górę. Trochę z żalem, trochę z ulgą.
10010km
W Karakul trwają przygotowania do ramadanu. Po południu spotykają się miejscowe kobiety, znosząc ze sobą domowe przysmaki. Zasiadają na dywanie, racząc się powoli tym i owym i omawiając najnowsze plotki. Od jutra zaczyna się miesięczny post, w trakcie którego zabronione jest jedzenie i picie od świtu do zmierzchu.
Przejeżdżam dziesięciotysięczny kilometr, w tym ten ostatni, wyjątkowy tysiąc wiodący przez Pamir. Droga nie była aż taka zła. Strumieni kilka było na trasie, ale udało mi się je pokonać. Podjazdy nie były aż takie strome i nie było zbyt zimno. Dałam radę i mój rower też. Nie mogę się nadziwić, że ani razu nie przebiłam dętki. Było cudownie, chociaż tęsknię za ciepłym prysznicem, zwykłym gniazdkiem elektrycznym, WI-FI i warzywami. Nie mówiąc nawet o truskawkach. Ale było warto!
Hej! I dokąd dalej jedziesz ? Bo nie widać nic od czerwca, a czytelnicy są zaciekawieni przecież 😉 Fajnie widzieć kolejną dziewczynę dającą odpór tym wszechobecnym pytaniom „a dlaczego sama?”. Jeśli wciąż jedziesz, życzę pomyślnych wiatrów, oby jak najwięcej wiało jednak w plecy. Pozdrawiam!
Azja południowo-wschodnia właśnie stanęła dla mnie otworem 🙂
4400 ! rowerem ! kłaniam się w pas 🙂
Dzięki. Też kiedyś myślałam, że to niewyobrażalne.