Zohid ładuje gnój do taczki i wywozi na przydomowe poletko.
– Tak wygląda życie nauczyciela języka angielskiego w Tadżykistanie – śmieje się.
Na jutro ma zamówiony traktor, więc dziś w niedzielę użyźnia grunt.
– Zwykle sadzimy ziemniaki w końcu kwietnia, ale w tym roku zima była długa, więc połowa maja, a tu jeszcze nic nie zrobione – wyjaśnia.
Z zagrody dobiega meczenie kóz, a nieopodal przechadzają się leniwie cztery krowy. Pytam, czy robią sery, bo oprócz wszechobecnego zsiadłego mleka, nie spotykam zbyt często innych przetworów mlecznych.
– U nas są cztery krowy, ale większość ludzi ma jedną, dwie. To za mało na ser. Latem można kupić go od pasterzy. Oni robią i masło i ser.
Latem całe bydło z wioski wyprowadzane jest do przyległej doliny na wypas. Za sowieckich czasów pasterze wypasali prywatne bydło razem z kołchozowym, oddając ludziom przynależny im udój. Dziś za wypas trzeba zapłacić, a pasterze sprzedają mleczne przetwory na własny zysk. Zresztą ciężko znaleźć chętnych do tej roboty, bo życie na hali jest trudne.
– A cztery krowy to też problem. Na zimę trzeba mieć dużo trawy, żeby je wykarmić. Tam – macha ręką w stronę górskiego zbocza – mamy jeszcze pole. Wyjałowione, więc teraz rośnie tam tylko pasza dla bydła.
Mówię, że chyba trudno uprawiać tak wysoko położone pole, ale Zohid kręci głową przecząco.
– Zobacz, tamtędy idzie droga, ciężarówka czy traktor przejedzie, więc zbiór możemy zwieźć na dół. Ale tam – pokazuje w drugą stronę – dróg nie ma. Ludzie muszą wszystko znieść w koszu na własnych plecach. Im jest ciężko.
Latem Zohid ma jeszcze jeden obowiązek. Musi zatroszczyć się o opał na zimę. Drzewa wycina z własnego ogrodu albo z doliny za wsią.
– Tam, o kilka kilometrów stąd jest las. Wszyscy właśnie stamtąd biorą opał.
Dopytuję o dolinę, bo chociaż wszystkie wsie kipią wiosenną zielenią, opału wydaje mi się mało, jak na długie, pamirskie zimy.
– Zwykle starcza, choć przed kilku laty były problemy. Wtedy wycina się więcej sprzed domu. Co roku sadzę ok.100 drzew na podwórku, ale zwykle połowa się nie przyjmuje. Nie wiem czemu.
Zastanawiam się, jak to wygląda w praktyce w tym świecie, gdzie ludzie tak bardzo zależni są od tego, co urodzi im ziemia, a ta nie rozpieszcza.
– Tak, oczywiście, że trzeba zapłacić za wycinkę w lesie – tłumaczy Zohid. – Ale nie, nikt nie sadzi tam drzew na nowo. Las sam odrasta.
Wokół domu krząta się żona Zohida. Zamiata cementową podłogę, nosi wodę z płynącego przed domem strumyka. Latem obiady gotowane są na elektrycznej płycie, a zimą na metalowej kozie, która ogrzewa całe pomieszczenie. Cała rodzina sypia w jednym pokoju, bo opału się tu nie marnuje.
Wieczorem, po spędzeniu bydła do obory, Zohid wędruje do publicznej łażni w centrum wsi, bo nie ma u nich przydomowej bani.
– Może kiedyś będzie – mówi. – To stary dom, na razie odnowiliśmy trochę kuchnię. Na tyle nam starczyło. Może kiedyś, inshallah.
Po powrocie zagaja.
– Porozmawiajmy o szkole. Wiesz, chciałbym być dobrym nauczycielem. U nas to trudne. Do pracy w szkole idą ci, którzy mają już mniej sił na pracę w polu. Pomyśl, że ja, mając 43 lata, jestem u nas najmłodszym nauczycielem. Młodzi wolą jechać zarobić do Rosji.
Pytam o nauczycielską pensję w Tadżykistanie.
– W zasadzie to bardziej wolontariat niż praca. W dolarach to będzie około 70. Po kupieniu mąki i cukru na cały miesiąc, moja wypłata jest już wyczerpana. Dlatego oprócz nauczyciela muszę być też rolnikiem w pełnym wymiarze. Ale ja lubię moją pracę.
Porównujemy metody naszej pracy i problemy z nią związane, dochodząc do wniosku, że nie różnią się one zbyt od siebie. Inne są za to warunki pracy. Zohid ma do dyspozycji klasę ze starymi ławkami, tablicę i czarno-biały, przestarzały podręcznik.
– Nie, u nas nie ma żadnych nagrań, żadnych zajęć ze słuchania czy konwersacji. Tylko tekst w podręczniku. Teraz już wiesz, czemu młodzi słabo sobie radzą z angielskim – wyjaśnia smutno Zohid płynną angielszczyzną.
– Chciałbym pójść na kursy doszkalające, być lepszym nauczycielem, ale u nas trzeba mieć znajomości, żeby się zakwalifikować. Tylko raz, nie wiem, jakim cudem, zostałem wysłany na warsztaty do USA. Spędziłem tam miesiąc, dużo się wtedy nauczyłem. To był wspaniały czas. Tu, w Tadżykistanie ja zwyczajnie egzystuję. Tam czułem, że naprawdę żyję.
– Ludzie tutaj są dość prymitywni – mówi do mnie belgijski rowerzysta. A ja ciągle nie mogę się otrząsnąć po tym jednym zdaniu.