To w piekarni okazało się, że jestem już na Bałkanach. Gdy zobaczyłam na półce burek, stało się oczywiste, że przekroczyłam nie tylko granicę, ale również pewną strefę. Wjechałam do Europy południowej, krainy kawy, gór i … fryzjerów.
Naprawdę, to zabawne obserwować, jak w każdym kraju zmienia się dostępność różnych usług. W Czechach priorytetem było piwko i winko, w Austrii banki, a na Słowenii natkniecie się na fryzjera w każdej wiosce, a czasem nawet kilku.
Generalnie Słowenia powitała mnie swojsko. Drogi momentalnie po przekroczeniu granicy stają się jakości polskiej, wsie też bardziej wiejskie. Można się też natknąć na zabawne znaki drogowe. Uwaga, żaby! Uwaga, bobry! Mój ulubiony to: Uwaga, łabędzie na drodze!
Jeśli jednak ktoś Wam kiedyś powie, tak jak mnie, że miasteczko Murska Sobota to przyjemne miejsce, nie wierzcie mu. Nie zastaniecie tam nic poza poszarzałymi blokami, kilkoma obskurnymi domami przy głównej ulicy (tzw. centrum) i kilkoma rozjechanymi jeżami. Pojechałam tam i sprawdziłam to dla Was.
I szczerze powiedziawszy wiele miasteczek wygląda podobnie. Domy, które u nas są odremontowane i odmalowane, tu ciągle jeszcze tkwią w szaro-burych latach 80. Nawet duży Maribor zamiera pod wieczór. Niech dowodem będzie to, że największą, jak dla mnie, atrakcją miasta okazał się obiad w wietnamskiej knajpce. Niebo w gębie. Zajrzyjcie do Ngon, jeśli los Was tu rzuci. Jedynym wyjątkiem wśród tych obdrapanych tynków jest Ljubljana, gdzie rzeczywiście warto poszwędać się po krętych uliczkach niewielkiej starówki. No i włoskie wybrzeże. Dawne weneckie miasteczka Koper i Piran to przeurocze zaułki między kamiennymi domami, wąskie przejścia, labirynt tuneli wśród zielonych okiennic i prania wiszącego nad uliczkami. Dokładnie to, co lubię najbardziej.
Za to krajobrazy zapierają dech w piersiach. Zielone pagórki, winnice, lasy, rozsypane po wzgórzach wioski z białymi kościółkami na szczytach, a w tle ostre rysy Alp. A Postojna? Jaskinia 25km długości, z których zwiedza się 3, a i tak człowiek ma wrażenie, że zstępuje gdzieś w głąb ziemi. Żeby było zabawniej zjeżdża się pociążkiem, trochę jak w wesołym miasteczku, do tej groty pełnej stalaktytów o bajecznych kształtach. Albo taki moment, gdy człowiek dociera na wybrzeże. Najpierw w powietrzu czuć zapach sosnowych lasów rozgrzanych południowym słońcem, potem słychać cykady, a w końcu ukazuje się widok na oliwne gaje w dole i błękitne morze na horyzoncie. Albo jeszcze saliny na granicy z Chorwacją. Kratownica płytkich basenów zalanych morską wodą, podzielona groblami, które po jakimś czasie pokryją się białą warstwą soli. Raj dla rowerzystów. Chociaż bywa, że podjazdy mają 18% nachylenia, a 18% to jest, jeśli uczono Was dobrze matematyki, pionowa ściana. Najpierw się jedzie, potem dyszy ze zmęczenia, potem pcha. A na zjeździe człowiek śpiewa Marizę dla otuchy.
Gościnności też nie można Słoweńcom odmówić, choć bywa, że jest to gościnność dziwna, wycofana. Może się zdarzyć, że ktoś Was ugości w domu, ale nie zamieni z Wami ani słowa i zostawi samych sobie. Nietypowo. Może się równie dobrze zdarzyć jednak, że będziecie z kimś rozmawiać do 1.30 w nocy. Albo że uciekając przed deszczem, traficie na kawę do Tiny, nauczycielki przyrody, która opowie o tym, że gdybyście chcieli poszastać pieniędzmi, to w Słowenii można sobie kupić las. Albo będziecie pytać o drogę, a oprócz wskazówek dostaniecie obrazek św. Krzysztofa na drogę. Ciekawy kraj, ta Słowenia.
Fajnie tak sobie jechać. Dalej niż na most.
Pewnie, że fajnie 🙂