Malezja – Malakka

on

Zabieram Was na spacer. Otwieramy niebieskie drzwi i wchodzimy w gęsty, lepki upał.

Na naszej ulicy stoją trzy świątynie: hinduska, chińska i meczet. W którą stronę idziemy? Niech będzie w lewo. Tam zaczynają się Małe Indie. Jest tłoczno i gwarno. Wyją hinduskie hity, z każdego głośnika inny, sprzedaje się kwiatowe girlandy oraz sari, a wszędzie pachnie kadzidłem. Czujecie jak pachnie? Przy placu budują niewielką scenę, widzicie? Za kilka dni rozpocznie się hinduskie święto świateł – tu nazywa się Deepavali. Stąd ta odświętna atmosfera i szał przygotowań dokoła. Możemy przejść się wzdłuż kramików, ale musicie być ostrożni, by kogoś nie potrącić. Mijamy stoliki obładowane hinduskimi słodyczami i chrupkami, mijamy błyszczące bransoletki, ale możemy się zatrzymać na chwilę przy bajecznie kolorowych strojach. Tam, gdzie te młode dziewczyny wybierają szal. Dobre miejsce na zdjęcie, tylko trzeba przepuścić trzy skutery, taksówkę i rikszę, żeby nas nie rozjechały podczas fotografowania. O, a tam z tyłu w budynku jest knajpa, więc możemy zajść na śniadanie. Wszyscy już się przepchnęli przez tłum przy wejściu? To myjemy ręce, bo będziemy przecież jeść palcami. W tym wielkim garnku jest ryż, a w blaszanych kuwetkach, zajrzyjcie, ryby, kurczak, warzywa. Niech sobie każdy naładuje to, na co ma ochotę. Talerze są po lewej. Teraz szukamy wolnego stolika. Tam pod oknem coś się zwolniło, więc siadamy i smacznego. Że co? Coś nie tak? No tak tu się jada, obiad na śniadanie. Za to jaki dobry. Pachnący przyprawami i pikantny. Zaraz podejdzie pracownik knajpy, spojrzy nam w talerze i rozda karteczki z wypisaną ceną. Nie zgubcie, trzeba je pokazać przy kasie, gdy będziemy płacić. Najedliście się, odzipnęliście od gorąca? To idziemy dalej.

Prosto, tam gdzie widać odmalowane na buraczkowo budynki dawnego fortu i wzgórze. Tylko uważajcie na riksze, bo właśnie dotarła spora wycieczka Chińczyków i wszystkie mozolnie ruszają spod ronda. Nie, jednak kilka zostało. Rikszarze do nas machają, oferując przejażdżkę. Odmówimy, dobra? Stoimy tu sobie po pas w zupie kolonialnej. Jest łyżka Portugalii, trzy garście Holandii i szczypta Wielkiej Brytanii. Do tego orientalne przyprawy. Możemy wejść na wzgórze, nie jest wysokie. Nie nadepnijcie na kocura z krótkim, skręconym w trąbkę ogonem, który wyleguje się na środku ścieżki. Na szczycie stoi XVI-wieczny kościół katolicki; jak głosi tabliczka, najstarszy w Azji południowo-wschodniej. Och, jak malowniczo wygląda trójka Muzułmanów w tradycyjnych strojach, stojąca tuż pod krzyżem. Zrobimy im zdjęcie. Tu z góry widać jak na dłoni holenderski fort z ozdobnym wiatraczkiem, portugalską bramę, dawne składy handlowe, dziś zamienione w muzea, pałac sułtana, secesyjny memoriał, brytyjską latarnię morską. No prawdziwa zupa. Na marmurowej tablicy w kościele wykuty jest żal po stracie 22-letniej żony i trójki dzieci zmarłych na dyfterię w roku 1723. Możemy powyobrażać sobie przez chwilę, jak tu wtedy było. Co gnało tamtych ludzi w tak daleki, nieznany świat? Czy to znajdowali, gdy już tu przybyli?

Uff, ale jednak gorąco tak tu stać na słońcu. Chodźmy na dół. Najpierw przez most, koło wielkiego sklepu H&M, a potem skręcimy w prawo w boczną uliczkę, w której ukrył się najprawdziwszy warsztat kowalski. Właściciel cierpliwie wali młotem w rozgrzane żelazo. A dalej wzdłuż kanału. Przycupnęły tu na nabrzeżu knajpki i puby. Wstąpimy do jednej, żeby się czegoś napić. Może być ta, z uroczymi stoliczkami wśród kwiatowych donic? Co pijecie? Kawa, herbata, kakao? Na ciepło lub z lodem; chociaż teraz to raczej z lodem, prawda? Może być też świeży sok albo owocowy syrop. A może wolicie mleko kokosowe? Pije się prosto z czaszy owocu, zetną Wam tylko czubek i włożą rurkę do środka. To co, kokos, tak? Możemy się teraz leniwie pogapić dookoła. Na kolorowe graffiti na ścianach domów wzdłuż kanałów, na przepływające łódki wożące turystów, na domy po drugiej stronie rzeki. Widzicie te stare drewniane chałupki na palach? Stoją na zabagnionym, przeciwległym brzegu i wyglądają biednie. Pranie wisi wzdłuż ścian, a dookoła wala się mnóstwo śmieci. Możemy pogapić się na ludzi. Obok nas przysiadła para skośnookich, a dalej grupka Europejczyków. Skośnoocy są poubierani po szyję i chronią się przed słońcem. Europejczycy wprost przeciwnie. Wszyscy jak jeden mąż robią sobie selfie. Można by tak siedzieć i siedzieć, bo przyjemnie, prawda?

Ale Chinatown czeka. Wejdziemy teraz w boczne uliczki. Tu wiszą czerwone lampiony, a wszystkie napisy są wyrysowane chińskimi znakami. W bramach rezydują garkuchnie, a zgarbieni staruszkowie jeżdżą mozolnie na przedpotopowych rowerach. Stoją chińskie świątynie. Czasem ktoś podejdzie z kadzidłami, złoży ukłon i pomodli się chwilę. Są też sklepiki ze starociami, a przed zakładem fryzjerskim suszy się tęczowy zestaw ręczników. Patrzcie jakie ładne ołtarzyki przed domami. Teraz w prawo, na główny plac. Tu znów ciasno, trzeba uważać. Właśnie odbywa się tu karaoke. Na ogromnej scenie występują wystrojeni Chińczycy, z których żaden nie umie śpiewać. Słyszycie, jak fałszują? Uciekajmy, bo uszy bolą.

Zmęczeni? Wejdziemy jeszcze tylko do meczetu. Tu już ciszej. Tam w przedsionku są chusty i chałaty dla pań. Panowie, mam nadzieję, że nie jesteście w krótkich spodenkach. Jak nie, to wchodzimy. Miękkie dywany i ciemne, drewniane sklepienia, a na ścianach czysta biel i złocenia. Prostota i elegancja. Ale dziwi Was minaret, prawda? Mnie też. Jest stuprocentowo hinduski. O, śpiewają azan, wezwanie do modlitwy. Zbieramy się więc, bo zaraz zaczną schodzić się wierni.

Wracamy już. Tam po lewej są nasze niebieskie drzwi.

2 Comments Add yours

  1. Natalia pisze:

    a gdzie fotki?

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.