Opcje były trzy, postawiłam na przygodę. Dlatego teraz siedzę na zakręcie z widokiem na góry, zastanawiając się, dlaczego niedostateczne porcje żywnościowe i wysiłek ponad normę nazywam wakacjami. Kolejny dzień pcham bowiem rower po pylistej i nieprawdopodobnie stromej górskiej drodze. Powinnam to liczyć w kategorii „trekking”, a nie „jazda na rowerze”. Niemniej jednak jestem też bardzo zadowolona, że się tu znalazłam.
Namiot stawiam w klasie. Udaje mi się go wcisnąć między ciemnozieloną tablicą, a wąskimi ławkami zbitymi z nierównych desek. Budynek szkoły składa się z trzech izb w drewniano-plecionkowym baraczku z klepiskiem. Na krzywym stoliku nauczyciela leży zapomniany podręcznik do nauki języka angielskiego. Metalowe drzwi nie chcą się domknąć. Na zewnątrz stoi pusty baniak na wodę, a dalej wykopana jest niczym nieosłonięta dziura w ziemi, będąca toaletą. Jest cicho i spokojnie, bo szkoła stoi tuż przed wioską leżącą na wzgórzu. Widać ją stąd i słychać, bo z jednego z domów dobiega głośna muzyka. Zgaduję, że okraszona narodowym napojem – Beerlao. Niespodziewany ruch robi się tuż przed zachodem słońca. Przyszkolną ścieżką wracają z poletek miejscowi. Przystaną, uśmiechną się i idą dalej. Trzy dziewczyny tak się zagadały, że zobaczyły obce kształty prawie minąwszy już klasę. Uciekają więc z piskiem, aż pod płot. Chciałyby jednak dowiedzieć się, któż to rozgościł się w podstawówce, więc trzymając się za ręce, robiąc dwa kroki do przodu i jeden w tył, dodając jedna drugiej odwagi, wyciągają szyje by zaspokoić ciekawość. Wychodzę do nich i macham przyjaźnie. Ośmielone podchodzą i oglądają mój namiot. Nie możemy się porozumieć w żadnym języku, więc tylko uśmiechamy się do siebie szeroko. Dopiero po pół godzinie zdecydują, że napatrzyły się już wystarczająco. Szykuję się do spania wśród pojedynczych strzałów kłusowników dobiegających ze zboczy oraz pisków nietoperzy, które objęły w posiadanie szkolne podwórko.
Po drugiej budzą mnie odgłosy awantury dobiegające z wioski. Muzyka już nie gra, nabieram natomiast pewności, co do tego, że okraszona była laotańskim piwem. Uczestnicy kłótni dochodzą po jakimś czasie do porozumienia, a ja zasypiam ponownie.
Śpię słodko, aż do chwili, gdy budzą mnie znowu odgłosy szurgotania pod szkolnym budynkiem. Zastanawiam się, cóż to mogą być za zwierzęta, ale nie chce mi się wstawać, by to sprawdzić. Z ciepłego śpiwora wyciąga mnie wniosek, że muszą to być jakieś miejscowe dziki. Nie wiem, czy w Laosie są dziki, ale jestem w górach, dokoła piękny las, a pod szkołą coś pofukuje ryjem przy ziemi. A dziki mają dobry węch. A w koszu na śmieci przy drzwiach umieściłam okruszki po ciastkach z suchego prowiantu oraz skórki po pomarańczach. A drzwi do klasy się nie domykają. A nie chcę mieć dzika pod namiotem. Wstaję więc i badam sytuację. W bladym świetle latarki widzę tylko świecące się ślepia oraz zarys ciała najbliższego zwierzęcia. Wygląda na dużą krowę. Gdy podchodzę parę kroków bliżej pogapić się dokładniej, stadko wycofuje się nieufnie. Nie mam pojęcia dlaczego stadko krów (jeśli to były krowy) wparowało w środku nocy pod szkołę i dlaczego pasą się tak hałaśliwie, ale wracam do śpiwora, bo krowa mi jednak do klasy nie wlezie. Za wąskie drzwi. Poza tym muszę zgasić latarkę, bo na pagórku nieopodal widzę blaski dwóch innych. Przeszywają zalesione zbocza i zgaduję sobie, że to rzeczeni kłusownicy, a nie potrzebuję ich wizyty w środku nocy.
Po szóstej budzą mnie ludzkie głosy. Zrywam się wartko przestraszona, że zaraz mi wskoczy na głowę miejscowa dzieciarnia, ale okazuje się, że to tylko miejscowi ruszają w poletka lub do lasu.
Zwijam się i ruszam do wioski. Nad górami wstaje czerwone słońce, a ja staję przy sklepiku na kawę z puszki. Gapi się na mnie trzech chłopców bez majtek i jedna czarna świnia. Chłopcy są bez majtek, bo wszystkie dzieci, które w naszej części świata chodzą w pieluchach, w laotańskich górach latają po prostu z gołym tyłkiem. Nieopodal przy studni trwają poranne ablucje. Wioska składa się z drewnianych domków na palach. Ustawione są gęsto i chaotycznie. Przed domkami tlą się niewielkie ogniska, na których gotuje się poranna strawa. Wszędzie łażą kury, psy i świnie. Tam gdzie kończą się domki, stoją małe spichlerze porządnie pozamykane na kłódki.
Wioskowi spędzają czas głównie na zewnątrz. Siedzą przy drodze, gotują, rozmawiają, iskają się, coś strugają, wyrabiają miotełki, piorą, piją piwo. A jeśli nie siedzą akurat wzdłuż drogi, to wychodzą właśnie do pracy na niewielkich poletkach lub przy wycince drzew. Idą grupkami, niosąc maczety i jakiś prowiant.
– Falang, falang! – krzyczą dzieciaki i idą za mną aż za wioskę, bo obcokrajowiec budzi tu porządną sensację.
Pcham rower. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Jest kolejna wioska. Dzieciaki wrzeszczą „falang” i machają. Dorośli uśmiechają się i pozdrawiają. Młodzież pomaga pchać rower pod górkę. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Spotykam mężczyznę ze strzelbą. Pyta dokąd jadę i przygląda się z ciekawością mojemu rowerowi. Chwali, że dobry. Potem znika w leśnej ścieżynce. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Jest wioska. Dzieciaki wrzeszczą „falang” i machają. Dorośli uśmiechają się i pozdrawiają. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Spotykam miejscowych idących lub wracających z polnych robót. Uśmiechają się i pozdrawiają. Pomagają mi pchać rower pod górkę. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Jest wioska. Dzieciaki wrzeszczą „falang” i machają. Dorośli uśmiechają się i pozdrawiają. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Odpoczywam. Jem suchy prowiant. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Spotykam niewielki klan tubylców wracających z gór. Na przedzie idzie młody mężczyzna z przedpotopową strzelbą o długiej i cienkiej lufie. Kobiety niosą tobołki i najmłodsze dzieci. Te starsze idą same również niosąc tobołki. Babcia trzyma w bezzębnych ustach odlotową, metalową fajkę, z której puszcza kłęby dymu. Uśmiechają się i zagadują. Mówię im, skąd i dokąd jadę. Kiwają głowami i machamy sobie na pożegnanie. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Jest wioska. Dzieciaki wrzeszczą „falang” i machają. Dorośli uśmiechają się i pozdrawiają. Nie ma gdzie zjeść obiadu. Pcham. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Mija mnie auto wzniecając tumany kurzu. Kurz osiada sobie spokojnie na drodze, na drzewach i na mnie. Wsiadam. Przejeżdżam kilkadziesiąt metrów. Zsiadam. Pcham. Robię przerwę na ciastka i pomarańcze.
Siedzę na zakręcie z widokiem na góry i myślę sobie, że, cholera jasna, nie da się tu zadzwonić po taksówkę. Ale myślę sobie też, że gdyby ktoś jednak zaoferował mi natychmiastową teleportację do 5-gwiazdkowego hotelu all-inclusive i leżenie nad basenem, to w życiu bym się nie zgodziła.
Cześć! Fajnie napisane. Mi już trochę pamięć z czasów „drogi” zaczyna szwankować, więc gdy tyle detali z laotańskiego dnia mi przypomniałaś, aż miło mi się zrobiło. Dokąd teraz jedziesz?
Pozdrawiam!
Dzięki. A ja teraz zmierzam do Kambodży. Cieszę się już na nowy kraj. Pozdrawiam również 🙂