Najlepiej jest wisieć w cieniu. Pod drzewem, pod domem na wysokich palach, pod blaszanym daszkiem. Wisi się demokratycznie; wiszą mężczyźni i kobiety, wiszą starsi i młodsi, wiszą zamożni i biedni. Odwiedzam Kambodżę w najgorętszym miesiącu w roku i generalnie chodzi o to, żeby znaleźć cień i powisieć. W hamaku.
Nie, nie twierdzę, że się tu nie pracuje. Pracuje się; czasem sporo i ciężko, często za niewielkie pieniądze. Wiszenie nie wyklucza pracy. Wisi właścicielka sklepu, czekając na klientów; wisi kierowca tuk-tuka, czekając na pasażerów; wisi lekarz, czekając na pacjentów. Po prostu w wolnej chwili najlepsze, co można zrobić, to trochę sobie powisieć.
Zaraz po wiszeniu plasuje się jeżdżenie skuterem. Gdyby nie skutery, trzeba byłoby iść. A chodzenie w tym upale, byłoby mordęgą. Lepiej jest podjechać skuterem. Nawet te 50 metrów. Tak jak mieszkańcy Azji środkowej rodzą się w siodle, tak mieszkańcy Azji południowo-wschodniej rodzą się na siodełku skutera.
Jeżdżenie też jest bardzo demokratyczne. Wystarczy podrosnąć na tyle, by sięgać nogami z siodełka do podłoża. To wszystko. Potem można już jeździć. Jeździ się daleko i blisko, samemu i z wielodzietną rodziną, na pusto i z ogromnym bagażem, dla przyjemności i do pracy. Albo i w pracy, wioząc ze sobą uliczną garkuchnię w przyczepce.
Tylko ja jestem inna. Nie wiszę i nie jeżdżę skuterem. Co więc robię?
Zwiedzam
Koloseum jest we Włoszech, Wielki Mur w Chinach, Machu Picchu w Peru. W Kambodży jest Angkor Wat. Monumentalne świątynie dawnego imperium Khmerów wymarzyłam sobie bardzo dawno temu. Dlatego teraz, gdy budzę się w małej wiosce Ta Seng i zbieram się do zobaczenia mojej pierwszej khmerskiej świątyni, czuję lekki niepokój. Co jeśli rzeczywistość nie dorówna oczekiwaniom? Do miejsca docieram jednak wiejską dróżką przez las i moim oczom ukazuje się kamienny gmach z tajemniczą twarzą u szczytu. Przechodzę przez most nad wyschniętą już dzisiaj fosą, mijam bramę i wchodzę na teren otoczonej murami głównej świątyni. Budynek jest mocno nadgryziony zębem czasu, częściowo zawalony i obrośnięty korzeniami strzelistych drzew. Jestem tu sama i mogę przez chwilę poczuć się jak prawdziwy odkrywca. Moje oczekiwania zostały spełnione z nawiązką.
Rozwiązuję zagadki
Już w pierwszych wioskach po przekroczeniu granicy zauważam, a raczej nie zauważam wychodków. Ani studni. Czasem są gdzieś w okolicach domu, ale bardzo często ich nie ma. Stoją za to ogromne kamienne dzbany. Jadę przez Kambodżę, w każdej wsi najbardziej wypatruję wygódek i ciągle mam nadzieję, że gdzieś tam są, tylko ja ich nie dostrzegam. Dopiero Piesas potwierdza moje podejrzenia. Najpierw poznałam jego mamę, bo to ona pozwoliła mi rozbić namiot koło ich sklepiku i domu jednocześnie. Piesas z ojcem przyjechali traktorkiem dopiero po zmroku. Na przyczepie traktora stały niezliczone baniaki z wodą nabraną ze studni gdzieś dalej. Z baniaków woda została przelana do dzbanów i przez najbliższy tydzień to z nich cała rodzina będzie korzystać przy myciu, praniu, gotowaniu i szorowaniu garnków. Pytam o toaletę, ale Piesas, niczym niespeszony, oznajmia, że nie mają. Śledztwa zaprzestaję na tej informacji.
Powtarzam lekcję historii
Patrzę przez siatkę z drutu kolczastego na wzrastającą wieżowcami stolicę i zastanawiam się, jak to jest, że tuż obok wejścia do więzienia Tuol Sleng mieści się knajpa z obiadem i kawą. U nas koło bramy obozu w Oświęcimiu tak nie ma. Znacie Stalina i Mao Zedonga. A w Kambodży był Pol Pot. W czasie jego czteroletnich rządów zmarł, wskutek egzekucji, głodu i przepracowania, co czwarty człowiek. Raz, dwa, trzy, Ty. Pola Śmierci, tortury, przymusowa kolektywizacja, eksterminacja mniejszości narodowych i inteligencji, obozy pracy. Do więzienia Tuol Sleng trafiali podejrzani o zdradę partii i rewolucji. Wszyscy więźniowie byli fotografowani i dziś w dawnych pokojach przesłuchań i tortur wiszą ich portrety. Niektórzy się uśmiechają, wiele twarzy jest bez wyrazu, czasem w ich oczach czai się przerażenie. Szacuje się, że więzionych było tu ok. 17 tysięcy ludzi. Przeżyła garstka. Dziś mieści się tu Muzeum Ludobójstwa. A za bramą ta knajpa z obiadem.
Redefiniuję pojęcia
Na przykład słowo chodnik. Chodnik to część ulicy przeznaczona dla ruchu pieszego. Chodnikiem idzie się przed siebie by, nie napotykając przeszkód, dotrzeć do skrzyżowania i wejść na kolejny chodnik. Prawda to, ale akurat nie w Kambodży. W Kambodży po pierwsze prawie nikt nie chodzi, bo wszyscy jeżdżą na skuterach. Po drugie chodnik, jeśli w ogóle jest, nie jest traktowany liniowo, a poprzecznie. Służy temu, żeby z ulicy wejść do sklepu, a nie do poruszania się po nim w linii prostej. Chodnik to przede wszystkim parking dla skuterów i aut oraz miejsce, w którym można rozstawić sklepowy towar lub uliczną jadłodajnię. Dlatego, zwiedzając stolicę, lawiruję, mijam barykady, schodzę na jezdnię, przeciskam się, okrążam, potykam się i przedzieram. Slalom gigant to przy tym pikuś.
Świętuję
Czwarty raz w ciągu dwuletniej podróży obchodzę Nowy Rok. W Kambodży wypada w kwietniu i trwa trzy dni. Na tę okoliczność trzeba wystawić w domu lub przed nim noworoczny stół z kwiatami, owocami, napojami i kadzidłem. Oprócz tego uprawia się śmigus-dyngus w wersji wzbogaconej, bo oprócz polewania wodą, dobrze też wyskoczyć niespodziewanie z talkiem i wysmarować nim twarz przypadkowego przechodnia. Gdy idę na targ w Sri Ambel podbiega do mnie taka właśnie grupka i zostaję upudrowana w trybie VIP. Chłopcy nie chcą mnie przestraszyć, więc pokazują mi najpierw co mnie spotka, a na koniec dziękują za zabawę. Ja im też. Innych przechodniów pudrują wśród pisków i śmiechów dużo bardziej dynamicznie.
W Nowy Rok się nie chodzi się do szkoły i do pracy, więc można jeszcze więcej niż zwykle jeździć skuterem i wisieć. Czyli fajnie jest.
One Comment Add yours