Iran – Kartki z kalendarza

Dwudziestego trzeciego dnia miesiąca dei roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego piątego, licząc od ucieczki Mahometa z Mekki, wjechałam do Iranu i jednocześnie znalazłam się na Wschodzie. Skąd to wiem? Rozpoznałam po butach.

– Ile kosztowały twoje buty?

To jedno z pierwszych pytań, które słyszę w Iranie. I chociaż chodzę w zwykłych i tanich butach trekkingowych, to jednak przynależą one do zupełnie innej rzeczywistości. Tu bowiem rozciąga się świat nienajmodniejszych i zwykle zakurzonych męskich trzewików z przydeptaną piętą lub zwykłych klapków. Zniknęli też wszechobecni w Turcji pucybuci.

Pewnie interesuje Was, gdzie konkretnie zaczyna się Wschód. Otóż Wschód zaczyna się tam, gdzie zauważycie, że obowiązuje zasada „no problem”.

Trzeba wnieść mój rower po stromych schodach na pierwsze piętro? No problem.

Trzeba zapakować rower i moje manatki do autobusu? No problem.

Do busa bez bagażnika? No problem.

Do osobowego samochodu z pełnym bagażnikiem? No problem.

Spakowaliby i do malucha, gdyby było trzeba. No problem.

Pierwsze kilometry w Iranie pokonuję bowiem kolejnymi pojazdami uciekając przed chłodem. Docieram do Kom, czyli irańskiej Częstochowy, patrzę na te buty i rozpoczynam naukę Wschodu, gdzie wszystko jest niby takie samo, ale jednak zupełnie inne. Oswajam więc tę nową rzeczywistość i zamieniam ją z obcej na moją. Przede wszystkim jednak znów wsiadam na rower.

25.10.1395r.

Przede mną rozciąga się pustynia. Prawdziwa, żółta, czasem porośnięta niewielkimi krzaczkami. I płaska. Przewalają się też po niej gnane wiatrem plastikowe woreczki i puste butelki. Co jakiś czas z pustyni wystają surowe i skaliste góry. W słońcu, choć daleko jeszcze do letnich upałów, nad piaskiem drży powietrze i wydaje się, że dalekie krzewinki to stada owiec czy wielbłądów lub niskie, wiejskie zabudowania. Co jakiś czas wzdłuż drogi stoją znaki „Uwaga, wielbłądy”, chyba głównie po to, żebym miała uciechę ze zrobienia im zdjęcia. Przez 70 km jazdy wokół mnie nie pojawia się nic. Żadnych miast, wsi, stacji benzynowych, sklepów, nie wspominając o barach czy restauracjach. Tylko ta nowa, egzotyczna i hipnotyczna pustka. Piaszczyste wydmy i wielbłądy to fatamorgana. Istnieją tylko miejscami i służą wyłącznie celom turystycznym.

26.10.1395r.

W restauracji u Hamida zabierają mnie do kuchni, żebym mogła pokazać palcem, co chcę zjeść. Wybieram udko z kurczaka, więc prowadzą mnie z powrotem do głównego pomieszczenia i sadzają na irańskim łóżko-stole. Taht to takie jakby szerokie łoże wykładane dywanem. Zdejmuje się buty i siada na nim po turecku, opierając się o miękkie poduchy. Przynoszą mi gęstą zupę oraz cienki, irański chleb przypominający z wyglądu wielkie naleśniki. Potem kopiasty talerz ryżu, kurczęce udko oraz trochę sałatki. Do tego jest zsiadłe mleko. Je się łyżką i widelcem i przez chwilę zastanawiam się, które z nich powinno służyć jako nóż. Podglądam innych i okazuje się, że miejscowi widelcem pomagają sobie nałożyć porcje jedzenia na łyżkę. Herbatę też pije się inaczej niż do tej pory. Kostki cukru wkładane są do ust i przez nie sączy się gorący napój, czekając aż słodycz przeniknie jego smak.

27.10.1395r.

Po ulicach Kaszanu suną czarne zjawy. Kobiety, choć nie jest to obowiązkowe, noszą tu głównie czadory. Obowiązkowy za to jest hidżab, czyli chusta nakrywająca włosy. Patrzę jak radzą sobie z utrzymaniem tych wszystkich zawojów podczas robienia zakupów na bazarach czy wsiadania do samochodu. Wychodzi im naturalnie. Mnie nie. Gdy zwiedzając meczety, jestem ubierana w kwieciste czadory wypożyczane przy wejściu, wszystko się zsuwa i spada. Gubię okulary przeciwsłoneczne, plączą się paski mojego plecaka, kurczowo ściskam aparat, by i ten nie wypadł. Najgorsze jest zdejmowanie butów, bo do tego muszę przykucnąć i wtedy mota się już wszystko. Na co dzień na szczęście wystarczy, że założę coś na głowę oraz że na spodniach noszę letnią sukienkę zakrywającą tyłek.

28.10.1395r.

Fatema ma 15 lat i najbardziej ze wszystkich lubi Rihannę. Ogląda jej teledyski na nielegalnych kanałach telewizyjnych ściąganych przez legalnie kupiony dekoder. Dziwi się, że nie znam najnowszych piosenek Jennifer Lopez. Nagrywa telefonem filmiki udając, że śpiewa znane hity, ale nie wrzuca ich do sieci. Dziewczynom z małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, nie wypada. W czwartek wieczorem, czyli w sobotę, maluje paznokcie, bo następnego dnia nie idzie do szkoły. Jest ciekawa, czy europejskie dziewczyny w jej wieku mają już chłopaków i czy się całują.

30.10.1395r.

Ardestan jest miasteczkiem jakich wiele i nie ma tam nic ciekawego oprócz hotelu, w którym nocuję. A jednak w takim właśnie Ardestanie i wielu innych podobnych, wjeżdża się do centrum przez wielkie ronda i szerokie bulwary. Wzdłuż drogi wjazdowej powiewają irańskie flagi i wiszą portrety ajatollahów, a często też żołnierzy poległych w wojnie z Irakiem. Zaraz potem zwykle pojawia się jakiś park, a tam siedzą grupkami rodziny na pikniku. Wszystkie sklepy to małe interesy rodzinne i nie spotkałam tu żadnego supermarketu. Gdy ktoś używa tego słowa, to ciągle ma na myśli mały sklepik osiedlowy. Zawsze wjeżdżając do miasta najpierw pojawiają się warsztaty samochodowe, choć ja nazywam je w myślach warsztatami magików. Patrząc jak reanimują starożytne auta, myślę, że muszą znać tajemne zaklęcia i eliksiry.

1.11.1395r.

200 dzień podróży. Dojeżdżam do górskiej wioski położonej na wysokości 2024m n.p.m. i spędzam noc w dawnej, wiejskiej rezydencji. Wprowadza mnie dwudziestokilkuletni chłopak, bo to on mówi po angielsku. Po chwili wchodzi z herbatą kobieta, którą początkowo biorę za jego starszą siostrę. Okazuje się jednak, że to matka. Ilekroć mam potem okazję dopytać, okazuje się, że wszystkie kobiety z tego pokolenia, szły za mąż w wieku lat 16. Dziś jest inaczej i wiek zawarcia małżeństwa nie różni się specjalnie od europejskich średnich.

2.11.1395r.

W domu u rodziny prowadzącej sklep spożywczy płonie gazowy piecyk. Są tu popularne i to one zwykle ogrzewają pokoje. Śpi się i jada na wszechobecnych dywanach, które pokrywają każdy fragment podłogi, włączając w to kuchnię. We wszystkich pokojach okna są matowe, a jeśli przez przypadek takie nie są, to są szczelnie zasłonięte. Dom to bowiem miejsce, gdzie kobiety chodzą z odkrytą głową lub w krótkim rękawku i nikt obcy nie ma prawa tego oglądać z ulicy. Jeśli jednak przychodzą goście, ponownie owijają się szczelnie zwojami materiałów.

4.11.1395r.

Na ulicy Isfahanu wywraca się chłopak na motorze. Na szczęście to nic poważnego. Patrzę jak się zbiera z ulicy i zastanawiam się, czy Irańczycy są najgorszymi czy najlepszymi kierowcami świata. Piłują silniki swoich samochodów do niemożliwości. Na pierwszym biegu dojeżdżają do najbliższego skrzyżowania, na dwójce ciągną do 60km/h. Z drugiej strony wykonują codziennie tysiące samobójczych manewrów, unikając śmierci. Ruch uliczny przypomina bowiem ten w Szkodrze, tyle że jest dużo bardziej intensywny. Kierowcom najlepiej jeździ się pomiędzy dwoma pasami ruchu, a na skrzyżowaniach pierwszeństwo ma ten, kto wcześniej na nie wjechał. Często się trąbi, żeby przekazać innym „Uwaga, jadę”. Reszta musi uważać.

5.11.1395r.

Czasem interesuje się mną policja. Oficjalnie nie można tu bowiem nocować poza hotelami. Gdy dojeżdżam późnym popołudniem do Nik Abad, małego, pustynnego miasteczka bez hotelu, przejeżdżający patrol policji, błyskawicznie podejmuje akcję. Zatrzymują się i następuje seria zwyczajowych pytań (skąd?, dokąd?, sama?, zimno?, Iran ładny?) oraz prośba o okazanie paszportu. Ja znam tylko kilka słów w farsi, oni jeszcze mniej po angielsku, więc przez chwilę tłumaczymy sobie nawzajem mój noclegowy problem. Gdy już zostaje wyjaśniony, następuje krótka seria telefonów i ustaleń, z których ja rozumiem tylko, że zabiorą mój rower na pakę swojego jeepa i odwiozą mnie gdzieś na noc. Nie protestuję, bo jednak dziś zimno. Jedziemy 5km do pobliskiej wioski i stajemy pod muzeum. Muzeum mieści się w dawnej piaskowej rezydencji. Otoczony murem, stary dom z dziedzińcem i małymi pokojami z witrażowymi szybkami to moje lokum. Przychodzi zawezwany przez władze przemiły pan Karlabaszi i prowadzi do jednego z pokoi wysłanych dywanami. Po chwili wraca donosząc tace z herbatą, owocami i kolacją. Wieczór spędzam w towarzystwie studentów języka angielskiego, którzy wpadli w odwiedziny. Czytają mi fragmenty Koranu z telefonicznej aplikacji.

6.11.1395r.

Tereny wokół drogi do Varzaneh oznaczone są na mapie kolorem zielonym. Ja jednak widzę tylko paletę żółci i brązów. Wioski są tu jednak usytuowane dość gęsto i widzę też jak w te z pozoru nieurodzajne ziemie wyjeżdżają dziesiątki traktorów. Zastanawiam jak jakim cudem ci ludzie są w stanie wydrzeć odrobinę uprawnej ziemi pustyni. W każdej z mijanych wsi stoją lepiej lub gorzej zachowane piaskowe budowle: kopulaste wiejskie domki, wieże-gołębniki czy mury dawnych karawanserajów.

7.11.1395r.

Dziś mam w planach przełęcz na wysokości 2400m n.p.m., zjazd do miasta Nain i obejrzenie meczu Barcelony w hotelu. Okazuje się jednak, że po drodze dołącza jeszcze jedna niespodzianka. Na wysoko położonych pustkowiach pasie się bowiem stado wielbłądów. Pewnie trafiłam akurat na te turystyczne egzemplarze. Mecz udaje mi się obejrzeć, choć internet jest tu częściowo blokowany. Nie działa Facebook, Youtube ani zagraniczne portale informacyjne (choć TVN24 tak). Ponieważ jednak nie ma próżni we wszechświecie, istnieją tu ich odpowiedniki. Zresztą większość Irańczyków i tak obchodzi te zakazy, co nie jest trudne, tylko trochę upierdliwe. Barca – Real Sociedad: 5-2.

8.11.1395r.

Mijają mnie na drodze przedziwne pojazdy. Oprócz zwykłych tirów, jeżdżą tu wymalowane (choć jeszcze nie tak kolorowe jak indyjskie) ciężarówki o podwójnych klaksonach. Ten drugi przypomina trochę odgłos syreny alarmowej i w ten sposób jestem czasem pozdrawiana przez kierowców. Za każdym razem jednak ten odgłos przyprawia mnie o zawał. Jeżdżą półciężarówki wyładowane wielopiętrowymi konstrukcjami Bóg wie czego. Czasem ciągnie się za nimi taki smród jakby wozili tylko śmieci. Samochody osobowe są najczęściej stare, wielu ludzi jeździ na motocyklach. Spaliny tych przestarzałych silników potrafią człowieka zadusić, gdy utknie się w ulicznym korku, niektórzy noszą tu więc maseczki na twarzach.

9.11.1395r.

Aqda wygląda z drogi jak prawdziwa oaza. Głównie przez pojedynczą palmę sterczącą wśród murów dawnego karawanseraju. Widać też kopułę miejscowego meczetu wykładaną błękitnymi mozaikami, reszta domków jest niziutka. Zjeżdżam do miasteczka i okazuje się, że to perełka, o której nie znajdziecie ani słowa w przewodniku Lonely Planet (sprawdziłam). Labirynt wąskich uliczek i zaułków, odnowiony karawanseraj, piaskowe mury starego, konnego urzędu pocztowego, baszty, cysterny zaopatrujące miasto w wodę oraz wiatrowe wieże. Warto.

10.11.1395r.

Gdy wyruszam rano, jest kolejny słoneczny i w miarę ciepły dzień. Po jakimś czasie jednak zrywa się wiatr, który staje się coraz silniejszy, aż rozpętuje się najprawdziwsza burza piaskowa. Nie jestem w stanie jechać rowerem, ale na szczęście zaraz zatrzymuje się Ahmat i proponuje podwiezienie. Już samochodem wjeżdżamy miejscami w takie tabuny pustynnego piachu, że nie widać nic na metr od maski samochodu. Wszędzie dookoła tylko żółta zadymka.

11.11.1395r.

Poznaję Mohammada, który niedawno był w Polsce. Pierwszego wieczoru nawrzeszczano na niego w kantorze, w piekarni i w taksówce. Jest mi wstyd. Gdy jadę rowerem codziennie zatrzymują się samochody, a kierowcy pytają skąd jestem lub oferują swoją pomoc. Zaczepiają mnie też czasem na ulicach, by powitać mnie w Iranie. Dostaję od obcych numery telefonów, żebym mogła się do nich zwrócić z jakimś pytaniem lub w razie potrzeby. Darius daje mi irańską kartę sim i co kilka dni dzwoni, żeby dowiedzieć się, czy wszystko u mnie w porządku. Obcy ludzie przygarniają mnie na nocleg, dzieląc się posiłkami i udzielając schronienia.

13.11.1395r.

Jadę na wycieczkę do Szirazu. Autobus jest zniewalająco wygodny. W każdym rzędzie znajdują się tylko trzy siedzenia, dwa z jednej strony i jedno z drugiej. Fotele przypominają samolotową klasę biznes. Są szerokie i komfortowe, z rozkładanym dodatkowo podnóżkiem. Między jednym siedzeniem a drugim, jest mnóstwo miejsca, więc nie gniecie się nikomu kolan, odchylając własne oparcie.

14.11.1395r.

17-letni Nima narzeka, że dziewczyny chcą tylko wyjść za mąż za faceta z furą pieniędzy i dobrym samochodem. Zresztą poznanie kogoś nie należy do najłatwiejszych rzeczy. Szkoły są tu osobne dla dziewcząt i chłopców i nie jest przyjęte utrzymywanie kontaktów, nawet koleżeńskich, z rówieśnikami odmiennej płci. W dużych miastach, jak wszędzie na świecie, reguły są zwykle luźniejsze, ale małych miejscowościach rządzi tradycja. Nima nie widzi swojej przyszłości w Iranie. Chciałby wyjechać do Europy.

15.11.1395r.

W górach pada śnieg i piaszczyste pustkowia leżące wysoko ponad poziomem morza też pokrywają się białym puchem. Setki Irańczyków wybywają z domów, żeby porzucać się śnieżkami czy pozjeżdżać z górki. Samochody stoją zaparkowane wzdłuż drogi, czasem blokując jeden pas ruchu, ale przecież taka okazja nie zdarza się na co dzień. Jakoś nikt się nie złości i nie trąbi. Inni kierowcy z rozbawieniem pokazują sobie palcami baraszkujących w śniegu ludzi.

17.11.1395r.

Wyrabiam przedłużenie irańskiej wizy w miejscowym urzędzie do spraw cudzoziemców. Załatwiam formalności w 1,5 godziny i z jednej strony mnie to cieszy, a z drugiej głupio mi, bo w urzędzie kłębią się tłumy przybyszów z Afganistanu i Pakistanu. Ja jednak wpuszczona jestem bez kolejki, moje papiery zostają podbite i oddane od razu i wszyscy są dla mnie wyjątkowo uprzejmi i cierpliwi. Ceny wstępów do irańskich atrakcji turystycznych są podwójne: niskie dla miejscowych, wyższe (choć ciągle nie tak wysokie jak europejskie) dla turystów. Coś za coś.

One Comment Add yours

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.