W Mashhadzie zostałam zaadoptowana. Uczę się zwykłego, codziennego życia w irańskiej rodzinie, poznaję rytm wielkiego miasta i spotykam niebanalnych ludzi.
04.12.1395r.
Vahid ma umówioną wizytę u dentysty, więc zabieram się z nim, zalepić własną dziurę w zębie. Gabinet jest nowoczesny i niczym nie odbiega od tych widywanych w Polsce. Tylko ceny są wyższe. Niemniej czuję ulgę, bo byłam u dentysty również w Turcji. I choć tamtejsza pani doktor wykonała swoją pracę rzetelnie, to jednak miałam poczucie, jakbym cofnęła się w czasie. Obcęgów wprawdzie nie było w polu widzenia, ale dwa razy upewniałam się, czy plomba będzie biała i usztywniona laserem. W Iranie jednak wszystko przebiega dużo sprawniej. Doktor Nosrati na tematy medyczne umie nawet mówić po angielsku. Dowiaduję się jeszcze, że do Mashhadu ściągają na turystykę medyczną obywatele bogatszych krajów Zatoki Perskiej. Wyjątkowo popularni są chirurdzy plastyczni zajmujący się operacjami nosów. Często spotykam na ulicach ludzi dumnie obnoszących białe opatrunki na środku twarzy.
05.12.1395r.
Mashhad słynie z meczetu Imama Rezy, do którego, jak do Mekki, ściągają tłumy pielgrzymów. Budowla jest ogromna i oprócz samego meczetu z grobem Imama, mieści muzeum, szpital, bibliotekę i jadłodajnię. Na wielu dziedzińcach za dnia rozkładane są dywany, na których przesiadują ludzie, czasem zatopieni w modlitwie, a czasem spędzając czas z rodzinami w atmosferze bardziej piknikowej. Im dalej w głąb jednak, tym większe są emocje i wzruszenie pielgrzymów. Przy samym grobie wiele kobiet płacze, część przepycha się, żeby w religijnym uniesieniu dotknąć okratowanego grobu. W meczecie pracuje tysiące wolontariuszy w każdym wieku. 70-letni ojciec Vahida spędza tam co tydzień od 6 do 12 godzin, pomagając rozdawać Koran lub układać buty.
Poznaję Massi i Samane, dwie młode Iranki, które są absolutnym przeciwieństwem kobiet w czarnych czadorach. Pomalowane paznokcie, buty na wysokich obcasach, papierosy i oryginalne stroje. Są pełne pasji i zainteresowań i pokazują mi zupełnie inne, nowoczesne i międzynarodowe oblicze tego kraju. Jedziemy przez miasto słuchając „My way” Sinatry na cały regulator.
Wieczorem zanurzam się w zachodnim, nowoczesnym rytmie dużego miasta. Siedzę w kawiarni, która mogłaby stać i w Warszawie i w Londynie. Piję caffe latte i jem taki sam sernik, który podano mi w Grecji i we Włoszech, a który w niczym nie przypomina sernika. Patrzę na zafarbowane na blond Iranki w nieprzeciętnych kreacjach i słucham brytyjskiego rocka. Jedną nogą zwisam nad światem zachodu, a drugą pozostaję tutaj. Bo przecież gdy przekroczę drzwi wyląduję znów w krainie, gdzie ogórki są owocami, je się szafranowe lody, a ulicami miast spacerują mułłowie.
06.12.1395r.
– To co wy robicie, gdy komuś chce się do toalety? – nie może się nadziwić Vahid, gdy rozmawiamy o parkach. Nie umiem mu odpowiedzieć i czuję się trochę, jakbym z dalekiego buszu przyjechała pierwszy raz do cywilizacji.
Absolutnym fenomenem irańskiej kultury jest zdolność do urządzania pikników w absolutnie każdym miejscu na ziemi. Choćby i na chodniku w środku miasta czy pod zakładem przemysłowym. Najlepszym miejscem pozostają jednak parki. Gdy w piątek, czyli w niedzielę docieramy do Vakil Abad, park zaczyna się już powoli zapełniać. Zamiast zwykłych ławek stoją tahty, a cały park zaopatrzony jest w latarnie, które nocą rozświetlają najmniejszą alejkę. Po parku przechadzają się strażnicy, a w powietrzu unosi się już zapach rozpalanych ognisk i grilli. Dostępna jest woda pitna, nie wspominając o czymś tak oczywistym, jak (czyste) toalety. W niewielkim sklepiku można zaopatrzyć się w przekąski i zamówić coś ciepłego do picia. Jest też oczywiście meczet, bo meczet, a przynajmniej sala do modlitw mieści się w każdym publicznym miejscu w Iranie.
8.12.1395r.
Jadę do Teheranu zdobywać wizy do kolejnych krajów. Wbiegam w pośpiechu na przystanek autobusowy, żeby dostać się na dworzec i dopytuję, czy tym autobusem dojadę tam, gdzie trzeba. Okazuje się, że tak, więc wsiadam szybko, żeby nie uciekł, drzwi się zamykają i nagle czuję na sobie ciężar spojrzeń absolutnie wszystkich pasażerów. Wsiadłam do męskiej części. Nikt nic nie mówi, bo ludzie są tu uprzejmi i wyrozumiali, ale przesiadam się do części dla kobiet na następnym przystanku. Dopiero potem przyglądam się uważniej i zauważam, że nawet niektóre przystanki podzielone są na dwie części: męską i żeńską.
10.12.1395r.
W Teheranie większość czasu spędzam w różnorakich środkach transportu przebijając się do kolejnych ambasad przez tłoczne ulice. Stoję w korkach i oddycham smogiem. I uciekam stamtąd jak mogę najszybciej.
Pociąg powrotny miło zaskakuje wygodą. W każdym wagonie jest konduktor zajmujący się pasażerami. Zostaję posadzona w jednym przedziale z innymi kobietami. Przedział jest czteroosobowy, a siedzenia zamieniają się w kuszetki. W pociągu można też dostać obiad i ciepłą herbatę.Wszyscy od razu wyciągają jedzenie, bo to Iran. Kobiety z przedziału pytają mnie, czemu się nie maluję. Rzeczywiście wyróżniam się tu, bo wiele młodych kobiet nosi na sobie mocny makijaż.
12.12.1395r.
Jedziemy na weekend na pustynię i poznaję sporą grupę znajomych Vahida. Przesiadam się do jeepa i podskakujemy na wydmach, prując w ciemnościach przez pustkowia. Jest przy tym dużo śmiechu. Rozbijamy obóz w świetle ogniska i chłopcy sprawnie szykują kolację. Pomimo, że jesteśmy tu sami i nikt nie patrzy, wszyscy surowo przestrzegają damsko-męskich podziałów. Żadna z dziewczyn nie ściąga hidżabu. Nie ma alkoholu, ktoś pali wodną fajkę, nie dochodzi do żadnych ekscesów. Wszyscy są przykładowo uprzejmi i kulturalni. Masa gra na sitarze, ktoś opowiada zabawną historię. Wtedy po raz pierwszy uświadamiam sobie, że może to, co z naszej perspektywy wygląda jak odgórnie narzucone tyrańskie zasady, wynika po prostu z kultury, w której oni tu wzrastają i żyją i jest czymś naturalnym.
13.12.1395r.
Przed przeznaczeniem się nie ucieknie. Dziś dopadło mnie dwa razy.
Miałam zobaczyć dzikie wielbłądy w Iranie i w końcu są! Gdy rano zwijamy obóz i odjeżdżamy z wydm, przy wielkiej kałuży stoi ich całe stadko. Piją, a potem odchodzą w dal chwiejnym krokiem. Nie mogłabym wyjechać, nie spotkawszy ich tu.
Wieczorem Hoseyn, udzielający nam gościny w Deyhook, dopytuje, skąd się wzięłam. Wyjaśniam w farsi, bo to akurat mam opanowane do perfekcji. Patrzy na mnie ciekawie i mówi: „To ty spałaś u mojej siostry dwa tygodnie temu!” Nie mogę opanować zdziwienia. Dwa tygodnie wcześniej i prawie 200 km stąd, po drugiej stronie pustyni, istotnie spałam u jego siostry i dostałam od niej nawet numer telefonu Hoseyna, ale nie planowałam wtedy pobytu w Deyhook. A jednak w tym 77 milionowym państwie się mieliśmy się spotkać.
14.12.1395r.
Rano Hoseyn wpada z kamerą, bo w Deyhook nie na co dzień zdarza się gość z zagranicy i prosi o nagranie wypowiedzi. Stoję w zrujnowanej rezydencji w skarpetkach i sandałach, opowiadając do kamery, jakie piękne są pustynne wioski z dala od turystycznych szlaków. Mówię szczerze, ale sytuacja jest trochę absurdalna. Chłopcy zakładają starą szczotkę na jakiś kij i udają, że to mikrofon na wysięgniku, a ja staram się zachować powagę.
W Deyhook kobieta robi pranie przed domem w wąskim kanale z czystą wodą. Takie kanały widać we wszystkich dawnych oazach. Większość jest już nieczynna, bo i oazy są już w większości wymarłe. Kiedyś sieć kanałów oplatała miasteczka i okoliczne pola i była tym, czym dziś dla nas jest kran z bieżącą wodą. A system podziemnych tuneli rozprowadzający wodę po pustyni był mistrzostwem dawnych perskich inżynierów.
18.12.1395r.
Jedziemy z Massi na grób Ferdowsiego. Ferdowsi do perski Homer, a wycieczki na groby narodowych poetów są nieodłączną częścią irańskiej kultury. „Grób” oznacza jednak park z pomnikiem, a park oznacza w Iranie piknik. Obok jest niewielka salka muzealna, a w niej tabliczka z podpisem: „Z hołdem dla wielkiego Ferdussi żołnierze polscy z dalekiej Sarmacji, 1943.”
Na kolację w restauracji dociera też Samane. Jemy pyszne dania irańskie, choć w menu wiele potraw kuchni włoskiej. Na ścianach eleganckiego lokalu wiszą ogromne zdjęcia Londynu i Paryża. Kelnerzy w uniformach podają zamówione dania i pożegnalne bezalkoholowe mojito.
Dzień Kobiet nie jest świętowany.
Za to w telewizji publicznej transmitowany jest mecz Ligi Mistrzów i oglądam z zapartym tchem jak Barca rozkłada PSG na łopatki w ostatnich 30 sekundach meczu!
21.12.1395r.
Do Vahida docierają kolejni podróżnicy, autriacko-ukraińska para z dzieckiem. Spędzamy popołudnie w 5-gwiazdkowym hotelu, w którym pracuje Vahid. Hotel jest monumentalny, wystawny i trochę kiczowaty, ale można w nim wypić prawdziwą czekoladę. W hallu stoją typowe dla Iranu fotele i kanapy w stylu „Ludwik XVI”, a z sufitu zwisają ogromne żyrandole. Przyjmują tu głównie turystów z Kuwejtu i to dla nich ten przepych.
Wieczorem mały Naser ogląda program dla dzieci, ale w porze modlitwy bajki zostają przerwane, bo na wszystkich kanałach telewizyjnych transmitowany jest azan, czyli wezwanie do modlitwy.
22.12.1395r.
Gdy po raz trzeci wracam do biura paszportowego w Mashhadzie, żeby przedłużyć wizę, poznaję już niektórych imigrantów z widzenia. Spotykamy się w różnych kolejkach, przekładając niekończące się papiery. Pewien młody Pakistańczyk pomaga mi sprawdzić, czy mam wszystko, co trzeba, choć porozumiewamy się tylko na migi. Urzędnicy nie przejmują się specjalnie niczym, a wydajność pracy na pewno nie jest dla nich priorytetem. Toną zresztą w stertach niebieskich, afgańskich paszportów. Gdy po dwóch godzinach stania w kolejce docieram w końcu przed oblicze jednego z decydentów, moim oczom ukazuje się napis po angielsku: „Cierpliwość jest kluczem do zrozumienia, a dobrobyt jest dla wytrwałych.” Tego typu koraniczne mądrości często wiszą na murach, płotach i ścianach budynków publicznych.
23.12.1395r.
Jedziemy z Anną i Michaelam do wioski Kang. Przepiękna, choć zrujnowana miejscowość pnie się piętrowo po górskim zboczu. Niewielkie balkony zwisają niepewnie na starych, powykrzywianych, drewnianych belkach, a wąskimi zaułkami idą osiołki, niosąc piach na budowę. Pachnie zwierzętami, a z zagród dochodzi beczenie owiec i kóz.
Wieczorem urządzamy ukraińsko-polsko-austriacką kolację i wieczór wróżb, bo na Ukrainie dziś poniedziałek 13, co oznacza wróżby. Dołączam andrzejkowe lanie wosku, bo czemu nie.
25.12.1395r.
Na płotach suszą się dywany. Przed sklepami kłębią się tłumy. Na skwerach i rondach ustawiane są wielopiętrowe i skomplikowane dekoracje z kwiatów. Malują krawężniki na świeżą biel, a barierki na ulicach na świeżą żółć. Wszędzie trwają przedświąteczne porządki.
27.12.1395r.
Z murów karawanseraju w Masinon po cichu odpadają kawałki glinianej zaprawy. Jesteśmy na kolejnej pustynnej wycieczce, tym razem z panem Shiri. Jest po deszczu, ziemia lekko ugina się pod stopami, a dzieciaki z grupy kopią w ścianę dawnej budowli i kolejne kawałeczki przeszłości giną błyskawicznie pod stopami. Zastanawiam się, ile takich miejsc znika powoli i bezszelestnie w tym pięknym kraju.
Wyjaśniają nam, że wokół stały dawne wieże obronne, jedna w zasięgu wzroku kolejnej. Sygnały dymne ostrzegały dawnych mieszkańców tych ziem o najazdach Turkmenów. Wieczorem jest pokaz tradycyjnych tańców.
29.12.1395r.
Dzień Matki w Iranie. Tak jak u nas wręcza się kwiaty.
Idziemy na przedświąteczne zakupy. W małych akwariach na ulicach cisną się złote rybki i wszyscy sprzedają niewielkie doniczki świeżej zieleniny. Coś w stylu wielkanocnej rzeżuchy, choć to jakaś inna roślina. Zachodzimy też do sklepiku z przyprawami. W bylejakim pomieszczeniu stoją stuletnie, bladoniebieskie, drewniane szuflady, a całe wnętrze pachnie obłędnie mieszanką ziół. „Sklepy cynamonowe” istnieją naprawdę.
30.12.1395r. Sylwester
Dziś obchodzi się Nouruz, czyli nadejście Nowego Roku. Podobno co roku, Nowy Rok zaczyna się o innej godzinie. Nie wiadomo dlaczego, tym razem przychodzi o 14:00. Tajemnice irańskiego kalendarza. Przychodzi brat z żoną i przygotowujemy noworoczny stół. Stół musi zawierać 7 rzeczy na „S” i są to: jabłko jako symbol zdrowia, moneta – symbol dobrobytu, rzeżuchowata zielenina jako odnowienie się natury, czerwona przyprawa jako symbol miłości, czosnek – symbol zdrowia, tajemnicza masa z pszenicy jako symbol urodzaju i zegar jako symbol nie wiadomo czego. Do tego obowiązkowy jest Koran, choć nie na „S”. Ale oprócz tego są też te wymęczone rybki, ocet, kalendarz, ciasto, woda z szafranem i jajka. Zresztą stoły trochę różnią się w zależności od rodziny i każdy inaczej podaje mi skład obowiązkowej siódemki. Takie stoły stoją też na ulicach i w sklepach, tak jak u nas bożonarodzeniowe choinki. Gdy w telewizji wybija 14:00 wszyscy składają sobie życzenia, a w TV transmitowane jest przemówienie najwyższego przywódcy Iranu, a potem prezydenta. Fajerwerków nie ma.
1.01.1396r.
Nouruz trwa długo. Od dziś zaczynają się domowe wizyty. Odwiedzają się rodziny i przyjaciele. Przygotowuje się dla nich owocowo-pistacjowe przekąski i częstuje herbatą. Wizyty składane są według rodzinnej hierarchii i każda z nich powinna być odwzajemniona. Cały Iran jest w ruchu, bo wszyscy zjeżdżają się do rodzinnych miast. W telewizji pokazują kilometrowe korki na autostradach.
4.01.1396r.
Wyjeżdżam z Mashhadu w stronę turkmeńskiej granicy. Na pożegnanie i szczęśliwą podróż przechodzę pod wzniesionym Koranem i wylewają za mną dzbanek wody na ulicę. I jest mi tak smutno, jak gdy opuszczałam własny rodzinny dom.
5.01.1396r.
– Co wiedziałaś o Iranie przed przyjazdem tutaj? – to pytanie przewija się zawsze w rozmowach z Irańczykami. Tym razem pyta Mohammad, który przyszedł porozmawiać ze mną po angielsku. Jesteśmy w punkcie Czerwonego Półksiężyca, gdzie zostałam przyjęta na noc. Mohammad, jak tak wielu innych młodych Irańczyków, z którymi rozmawiałam, ma wyższe wykształcenie, szerokie pojęcie o świecie i przekonanie, że w Iranie mogłoby się dziać lepiej. Ma też, tak jak wielu innych, bolesną świadomość, że jego kraj ma złą reputację za granicą. I ja i on wiemy, jak bardzo to niesprawiedliwe.