Zanim zaszło słońce, zdążyłam dojechać do rzeźni. Myślałam, że to będzie wioska, ale się przeliczyłam. A powinien mnie zaniepokoić brak meczetu na mapach google. Niemniej w Iranie nawet wieczór, który zaczyna się w rzeźni, kończy się na noclegu u dobrych ludzi.
18.11.1395r.
Co ciekawego można zrobić w Iranie z nieoczekiwanym gościem? Oczywiście zabrać go w gości. W domu u Fatimy i jej męża spędzam tylko tyle czasu, ile potrzeba na owocowo-herbaciany poczęstunek. Potem idziemy w gości. Zostaję zabrana do jego lub jej brata czy też siostry i znów ponawiany jest owocowo-herbaciany rytuał. W międzyczasie schodzą się również członkowie bliższej i dalszej rodziny. Przychodzą grupkami, niosąc dzieci w jednej ręce i paczki lokalnych słodyczy w drugiej. Witam się uściskiem dłoni z kobietami i odpowiadam na pytania zaciekawionych mężczyzn. Po chwili atmosfera formalnej, irańskiej gościnności się rozluźnia i przemienia w wir zwykłego życia rodzinnego. Kobiety wędrują do kuchni, mężczyźni rozpalają grilla, dzieci brykają w sąsiednim pokoju. Na podłodze zostaje rozwinięty długi, plastikowy obrus, który błyskawicznie zapełnia się domowymi przysmakami. W tym kraju ścisłej prohibicji woda do obiadu zostaje podana w elegancko schłodzonych butelkach po ruskiej wódce. W Iranie nikt nie marnuje okazji do urządzenia czegoś, co u nas nosiłoby niechybnie nazwę wystawnej uczty, a tu jest tylko nieco bardziej uroczystą kolacją.
19.11.1395r.
Pewnych rzeczy trzeba doświadczyć we właściwy sposób. Karawanseraje służyły dawniej strudzonym wędrowcom jako bezpieczna przystań pośród oceanu piasku. Gdy więc po całym dniu pedałowania przez pustkowia docieram do Kharanaq i okazuje się, że spędzę noc właśnie w karawanseraju, czuję się jakbym przeniosła się w czasie. Wchodzę przez wielkie, drewniane wrota na dziedziniec z fontanną i zostaję ulokowana w jednym z pokoi mieszczących się w skrzydłach budowli. Obok karawanseraju stoją ruiny dawnej, piaskowej oazy. Chodzę labiryntem częściowo zawalonych wąskich przejść i uliczek, a z dachu meczetu oglądam nieziemski, księżycowy krajobraz zatopiony w promieniach ciepłego, popołudniowego słońca. I mam granitową pewność, że dla takich chwil warto przejechać 7000 km na rowerze.
21.11.1395r.
Gdy wchodzę do domu, teść Mahboubeh akurat pali opium. Nad butlą gazową podgrzewa ciemną masę i zaciąga się dymem przez drewnianą fajkę. Twierdzi, że jest przeziębiony, a opium dobrze mu robi. Wokół na dywanach siedzi zgromadzona z okazji pogrzebu rodzina w tym lekarz z Teheranu oraz kilkoro dzieci. Tłumaczą mi, że dziś zakazane uprawy maku, były tu kiedyś popularne i faworyzowane przez mających wpływy w regionie Brytyjczyków.
22.11.1395r.
Wypatruję dzikich wielbłądów jak kania dżdżu. Dziś jadę przez sam środek pustyni i wielbłądzie znaki drogowe stoją tu naprawdę gęsto. Myślę sobie: ”Dziś albo nigdy”, ale jedyne co dostrzegam, to zwłoki trzech osobników, które zginęły w zderzeniu z samochodami.
23.11.1395r.
W Tabas nie mam internetu, który akurat jest mi pilnie potrzebny do wyrobienia kolejnych wiz. Wędruję przez miasto, aż przygarniają mnie w miejscowym biurze transportowym, pozwalając skorzystać z wi-fi. Siadam na eleganckim, skórzanym fotelu pokrytym plastikową folią, w której został zakupiony. Takie folie spotyka się wszędzie: w biurach, restauracjach, na siedzeniach samochodów. Najwidoczniej lubią tu, gdy rzeczy pozostają na zawsze „nowe”.
25.11.1395r.
W Tabas idę też wymienić pieniądze. Wchodzę do banku, nad którym wisi napis „Exchange”, ale dwaj urzędnicy przekładający leniwie papiery, są raczej zaskoczeni moją prośbą o wymianę waluty. Patrzą na siebie skonsternowani i pytają, czy znam aktualny kurs, bo oni nie znają. Tym razem to ja patrzę skonsternowana. Po chwili dyskusji ustalamy stawkę krakowskim targiem.
26.11.1395r.
Zahra, córka państwa X odrabia lekcje. Ma 17 lat, a jej pokój obwieszony jest zdjęciami przystojnego chłopaka. Okazuje się, że to jej mąż. Są małżeństwem od roku, ale dziewczyna do czasu ukończenia szkoły mieszkać będzie z rodzicami. Nie jestem pewna, czy mieszkają tu oboje. Na noc pozostawia swój pokój do mojej dyspozycji i wychodzi z mężem do jego rodzinnego domu.
Zahra wraz z matką opowiadają mi też o swojej rodzinie. Gdy docieramy do brata, nie mogę zrozumieć jego historii, więc Zahra przynosi swój podręcznik do języka angielskiego i odczytuje z niego słowo „męczennik”. Dociera do mnie, że musi być poległym żołnierzem. W irańskim, państwowym podręczniku do nauki języka są też zwroty takie jak: „czytać poezje Hafeza”, „rocznica islamskiej rewolucji”, „daktyle”, „oglądać parady wojskowe”, „upamiętniać ofiary energii nuklearnej” czy „recytować sury z Koranu”. Wszystkie podręczniki zaczynają się od zwrotu „W imię Allaha” oraz zdjęć przywódców narodu.
27.11.1395r.
Nocą padało i na pustyni zakwitły na różowo badylowate krzaki. W powietrzu ciągle czuć zapach wilgotnej ziemi, a wokół ćwierkają ptaki. W ciągu dnia jest na tyle ciepło, że zdejmuję kurtkę, grzejąc się w promieniach wiosennego słońca.
Na noc docieram do wioski, której nawet nie ma zaznaczonej na mapie. Wokół unosi się zapach trzymanych w obejściach kóz, owiec i wielbłądów. Zostaję wysłana na noc do meczetu, do którego prowadzi mnie eskorta dzieciaków, ale po chwili podchodzi kobieta i zaprasza mnie do domu. Zajmuje się mną wyłącznie żeńska część rodziny, mężczyzn nie spotykam wcale. Przychodzi też sąsiadka i robi mi zdjęcia. Dam głowę, że nigdy nie spotkała żadnego cudzoziemca. Wieczorem jedna z sióstr farbuje henną włosy. Nie jest mi dane oglądać rezultatów, bo gdy odjeżdżam rano, ona ciągle jeszcze ma na głowie skorupę zaschniętej mazi.
28.11.1395r.
Czasem, choć niezwykle rzadko, zdarza się taki cud, że wiatr wieje rowerzyście w plecy. Gdy do tego większość trasy prowadzi w dół, można to śmiało uznać za udany dzień. Mknę z prędkością 40km/h, a przed oczami mam tylko dwa kolory: żółć pustynnego piachu i ciemny granat ciężkich deszczowych chmur. Musiało tu wcześniej porządnie lać, bo po chwili dołącza brąz. Zamiast piasku po obu stronach drogi, daleko jak okiem sięgnąć, rozciąga się ocean błota. Nie ma już złotych ziarenek, tylko ciemna, złowroga, wciągająca masa. W korytach suchych do tej pory pustynnych rzek wartko płynie brunatna woda. Najbardziej zaskakujące jest jednak, że akurat na tym obszarze na pustyni nie rośnie absolutnie nic.
Na rozdrożu przed Bardeskanem zatrzymuje mnie policja. Nie, nie dlatego, że jechałam za szybko. Zatrzymują do rutynowej kontroli, która jednak kończy się nietypowo. Po długotrwałych telefonicznych ustaleniach, policjant z drogówki decyduje, że powinnam jechać pod eskortą aż do miasta i tam nocować w hotelu. Wzywa radiowóz, który przez 10km ciągnie się za mną, a potem znika. Już mam nadzieję, że im się znudziło, gdy podjeżdża kolejne policyjne auto i przejmuje nade mną opiekę. Tłumaczę jednak, że do miasta nie dotrę, bo późno i zmierzcha, a tu jeszcze 30 km, ale nie odpuszczają. Zatrzymują pierwszego z brzegu pickupa i ładują mnie wraz z rowerem na pakę. Przed miastem wysiadam i przejmuje mnie kolejny policjant w trzecim już radiowozie. Prowadzi przez miasto aż pod drzwi hotelu, powodując korki na wąskich ulicach Bardeskanu. Żegnamy się dopiero, gdy upewnia się, że jestem już zameldowana. Muszę zmienić teraz ustalić nową trasę na jutro, bo w moich planach Bardeskanu nie było wcale. Policja w tym kraju bywa tyleż pomocna, co uciążliwa. Czasem w trosce o cudzoziemca wyświadczają człowiekowi niedźwiedzią przysługę.
29.11.1395r.
W Kashmarze nocuję w wyjątkowo komfortowym domu nauczyciela. Wieczorem do drzwi ktoś stuka, więc idę otworzyć. Gdy naciskam już klamkę i uchylam drzwi, przeżywam moment paniki, myśląc: „Rany, przecież mam odsłonięte włosy!” Człowiek się przyzwyczaja.
02.12.1395r.
Na stacji benzynowej dostaję paczkę cukru w formie lizaków, bo pan ze sklepiku jest ujęty moją umiejętnością odpowiedzenia w farsi na podstawowe pytania. Wspinam się potem przez góry, choć już dawno zapomniałam, jak to jest jeździć po górach. W kotlinie na wysokościach wiosna walczy z zimą. Zielenią się poletka, ale na zboczach gór zalega jeszcze śnieg. Po drugiej stronie przełęczy cały krajobraz jest znowu biały. Marzną mi dłonie i już tęsknię do piaszczystych przestrzeni.