Czechy – Między zamkiem a hospudką

Gdybym była księżniczką, to chciałabym mieszkać w Czechach. Co tydzień wybierałabym sobie inny zamek na siedzibę i urządzałabym bale. A jest w czym wybierać. Każde miasteczko ma własną, okazałą siedzibę dawnych książąt czy arcybiskupów.

A gdybym miała skłonność do alkoholizmu niskoprocentowego, to też chciałabym mieszkać w Czechach. Hospudek, gdzie można wstąpić na piwo czy wino jest bez liku, w tym również przy szlakach rowerowych (z przykrością stwierdzam, że nie gustuję ani w jednym ani w drugim, więc mi się te okazje strasznie marnowały).

Do Czech wjechałam po pańsku, bo w asyście miłego małżeństwa na rowerach, które przeprowadziło mnie przez polne dróżki do Ostravy, a potem przez sieć tajnych połączeń rowerowych miasta. Ścieżki rowerowe wiodą opłotkami, przez nadrzeczne łączki, pod wiaduktami, z tyłu fabryk i zakładów pracy. Krzyżują się ze sobą, tworząc pajęczynę tak gęstą, że jak nie wiecie, gdzie jechać, to zaginiecie. Ja na szczęście miałam obstawę. Zostałam nawet zabrana do ratusza w nadziei dostania mapy rowerowej, ale sobota oznacza niską skuteczność takich działań. Zdałam się na wiedzę moich przewodników, którzy zasugerowali wygodną i malowniczą ścieżkę do miasteczka o uroczej nazwie Frydek-Mistek.

Trasa istotnie była bardzo malownicza, samo miasto już mniej. Pozostałoby może zupełnie bezosobowe, gdyby nie to, że spotkałam tam Karen i Roberta, którzy obdarzyli mnie mapą (weekend to czas martwy w Czechach). Okazało się jednak, że aby wyjechać stamtąd jakoś sensownie muszę zahaczyć o pagórki czeskich Beskidów i była to ciężka próba dla człowieka bez kondycji, a za to z wielkim rowerem.

Bardziej płasko zrobiło się gdzieś pod Holesovem w środkowej części Moraw i tam też wjechałam w krainę zamków, winnic i świetnych ścieżek rowerowych. Okazuje się, że można wylać asfaltem co dziesiątą polną dróżkę, tak żeby w sumie tworzyły one długodystansowe połączenia oddzielone od szos widokami na sielski krajobraz i przyjemne miasteczka. Może ktoś kiedyś zasugeruje to polskim politykom. Kto nie wierzy, że to skuteczne, niech spróbuje policzyć czeskich rowerzystów.

A jak się jest w Czechach, to można też niespodziewanie znaleźć się na Słowacji. W świecie bez granic wystarczy zjechać o jedną polną drogę za wcześnie żeby człowiek się znalazł w słowackim polu kukurydzy. Trzeba mieć moje szczęście, żeby pośród tej kukurydzy napotkać spacerującą z kijkami parę, która sprawnie skierowała mnie na słowacką ścieżkę rowerową prowadzącą tam, gdzie trzeba.

A wiedzieliście, że na Morawach jest Kanał Augustowski? Tylko że nazywa się kanałem Baty. Tak, tego od butów. Tomasz Bata miał taką wizję, żeby połączyć Bałtyk z Morzem Czarnym drogą wodną. Tylko nie przydało mu się to na wiele, bo jak skończyli kopać, to przyszła druga wojna światowa i mu się to całe kopanie zmarnowało. Dziś kanał znów jest udrożniony, pływają stateczki (oraz bobry wg Słowaka z kijkami) i tak, zgadliście, wzdłuż kanału wiedzie ścieżka rowerowa.

Zróbmy sobie w takim razie mini ranking miasteczek:

1. Kromeriz – ze starówką przypominającą miks Krakowa z Zamościem i zamkiem arcybiskupów wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO

2. Mikulov – miasteczko na pagórku z wijącymi się wąskimi ulicami i zabytkowymi kamienicami, nie wspominając oczywiście o zamku. Zamek to oczywista oczywistość, zamek w Czechach dostaje się w pakiecie.

3. Lednica – za minaret

Jest kilka ciekawych osób związanych z Morawami. Tu Mendel przesiewał swoje fasolki, Bata tworzył królestwo butów, a Mucha malował tajemnicze damy. Ale mówcie, co chcecie, nikt nie pobije Alojzego I. Chłopak należał do rodu Liechteistainów, więc generalnie rzecz ujmując nie biedował. Kto nie wierzy, niech odwiedzi trójkąt Lednice-Mikulov-Valtice i popatrzy własnym okiem na posiadłości ziemskie, stawy, lasy, winnice nie wspominając oczywiście o zamkach. Wracając do Alojzego, wieść niesie, że chciał postawić kościół na tych swoich włościach, lecz napotkał tajemniczy opór władz kościelnych. Nie namyślając się długo, nakazał swojemu architektowi, zamiast kościoła zaprojektować minaret, co ten uczynił podobno w jedną noc. Minaret stoi nad stawami w parku przy lednickim zamku. Plus za poczucie humoru.

Oprócz plusa za poczucie humoru Alojzego, Czechy dostają ode mnie plusa za świetne ścieżki rowerowe i wiele urokliwych miasteczek. Choć jest taka dziwna zależność, że jak się zbliża wieczór, to czeskie miasteczka zamierają. No i tylko w Czechach można zobaczyć wystawę jubilerską, na której biżuteria wystawiona jest na papierowych serwetkach w biedronki.

Minus za to, że w połowie Czech musiałam wyjąć strój, który spodziewałam się wyjąć dopiero w listopadzie. Oraz za negatywne pierwsze wrażenie w kwestii noclegów. Mój patent na spanie jest taki: jadę sobie aż do wieczora, a potem wybieram jakiś zadbany ogródek i proszę właścicieli o pozwolenie na rozbicie namiotu. W Polsce miałam skuteczność stuprocentową. Tymczasem dotarłam do Czech, pukam do jednych, drugich, dziesiątych i ciągle słyszę „nie, nie”. Co jest? Żeby trafić na tych życzliwych i gościnnych, trzeba się dobrze nachodzić. Ale jak już się trafi, to może Was spotkać pyszne ciasto domowej roboty albo nocleg z wygodami u Jitki i Jasolava. Także warto.

Kto chce zobaczyć, jak wyglądają czeskie Morawy z bliska, niech sobie popatrzy tu. A komu tu jest za mało czesko, dorzucam Pragę w bonusie.

One Comment Add yours

Skomentuj, łatwiej mi będzie jechać pod górkę

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.