Wiedzieliście, że jesteśmy Słowianami? Ja przekonałam się o tym w Chorwacji. Mówiąc, że pochodzę z Polski, zawsze spotykałam się z reakcją: „Aaa, my Słowianie.” Zaskoczyło mnie, że przypadkowy Chorwat czuje wspólnotę z przypadkowym Polakiem, bo łączy nas słowiańska krew, a my sami w kraju z zapałem stawiamy mury i barykady między sobą. Ale nie mówmy o polityce.
Zmiany, zmiany
1. Chorwacja zaczęła się od przyjazdu Agi. Aga to koleżanka, która wpadła do mnie na dwa tygodnie w zeszłym roku, gdy objeżdżałam Polskę. Tak jak mnie, też jej się spodobał taki styl podróżowania, więc teraz przez jakiś czas będziemy jechać razem.
2. Plan był taki, żeby przejechać przez wybrzeże i pozwiedzać te wszystkie piękne miasta i miasteczka dawnej Republiki Weneckiej. Uległ błyskawicznej zmianie, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że jest sierpień i szczyt sezonu, a nadmorskie tłumy to zdecydowanie nie mój klimat.
3. Okazuje się, że Chorwacja to spory kraj. A przynajmniej dość długi. Na tyle długi, że zdążyłam zawładnąć jakąś tajemniczą mieszanką języka polsko-chorwackiego oraz polubić burek.
A więc, żeby to jakoś uporządkować:
Istria – Małe Włochy
Istria to ten półwysep, który zwisa sobie na północy i który jeszcze nie tak dawno temu był częścią Włoch. Oliwne gaje, domy z zielonymi okiennicami, miasteczka na szczytach wzgórz, weneckie dzwonnice, no i tubylcy powszechnie mówiący po włosku. Prawda, że brzmi pięknie? Tak prezentuje się Istria na pierwszy rzut oka. Ale nie dajcie się zwieść. Istria to też sznur samochodów z różnych krajów ciągnących po jednej, wąskiej, nadmorskiej drodze i Poreč, tak zapchany turystami, że nie da się przejść ulicą. Dosłownie.
Nieludzkie tłumy na wybrzeżu to pierwsze traumatyczne doświadczenie z Istrii. Drugie: przejazd przez chorwacki kemping. Byliście tam kiedyś? Ja zobaczyłam coś takiego po raz pierwszy w życiu. Miasteczko namiotów i kamperów na 15 tys. osób. Sklepy, piekarnie, bary, korty tenisowe, baseny, parki atrakcji, plaże. Brzmi jak science-fiction. Wszystko na miejscu, więc te 15 tys. turystów się w tym kłębi i większość nie zapuszcza się nigdzie dalej. Obok można spokojnie trafić na urocze, malutkie San Lorenzo, w którym będzie raptem garstka przybyszy z zewnątrz. Włączając w to Annę i Artura, którzy opowiedzą o życiu w Skandynawii i poczęstują owocami.
Tak, wiem, że Istria i reszta wybrzeża to wiele pięknych miasteczek i miejsc wartych odwiedzenia. Pozwiedzam je kiedyś w środku jakiejś mroźnej zimy, kiedy nie będzie tu nikogo. Smród spalin i żadnej radości z oglądania potem miłych zakątków sprawiły, że nastąpiła natychmiastowa zmiana planów. Odbijamy w głąb.
Tu rytm życia powolnieje, cykają świerszcze, a nocą na niebie świeci milion gwiazd. Tu w barach przesiadują miejscowi przy niekończącej się kawie. Tu można się przejść leniwie uliczkami Višnjanu czy Motovunu i spotkać Davida, który zaprosi na kieliszek wina albo sakwiarzy z Holandii. Pani Maria wyjdzie z domu, gdy nie mamy już siły pchać rowerów dalej pod górę i poczęstuje kawą albo Bożydar da garść orzechów. Tu miło jest mieć czas i nigdzie się nie spieszyć.
Chorwacja północna – Od Rijeki do Plitwic
No dobra, pora wziąć byka za rogi: Chorwacja to też góry. Jak dla mnie wysokie. Gdy mówię wysokie, mam na myśli to, że jest zbyt stromo, ciężko i gorąco, żeby jechać, więc się pcha rower. Przez 25 km pod górę. Tak właśnie opuszczałyśmy Istrię. To właśnie wtedy człowiek wyobraża sobie, że za najbliższym zakrętem zacznie się ruchomy chodnik albo specjalny tunel dla cyklistów. Albo chociaż będzie bar z jakąś pyszna nagrodą. Niestety zwykle za zakrętem jest banalnie i czeka tam po prostu kolejny podjazd. Pchanie rowerów pod stromizny Górskiego Kotaru przez dwa dni sprawia, że doceniamy radość jechania na siodełku. A jeszcze, gdy można wrzucić wyższą przerzutkę, robi się po prostu rewelacyjnie. Najlepsze jest to, że po jakimś czasie, chyba nocą podczas snu i zupełnie w tajemnicy przychodzi forma i już zostaje. Okazuje się, że kolejne pagórki pokonujemy już na siodełku i byle 10% nachylenia nie robi już na nas wrażenia. Moc jest z nami.
Jak jest w środku? Hmm. Górzyście na pewno. Jest tu na przykład chorwacki Karpacz. Nazywa się Fuzine i robią tu dobrą lasagnę. Jest gościnnie. Chorwacka serdeczność to chyba najmilsza niespodzianka, która tu na mnie czekała. O nocleg naprawdę nietrudno, a nawet jak się trafi na panią, która mieszka sama i się boi, to i tak zaprosi na kawę i orzechówkę oraz da worek świeżych ogórków z ogródka. Jest też szansa, że spotkacie starszą panią, która zaprosi na kubek świeżo wydojonego mleka i domowy ser albo małżeństwo z Rijeki poczęstuje Was obiadem lub Święty Mikołaj zostawi śniadanie koło namiotu. Są też Plitwice. Wizyta w Parku Narodowym Jezior Plitwickich nauczyła mnie dwóch rzeczy. Po pierwsze: „Kto rano wstaje…” ten czeka tylko 45 min. w kolejce po bilet. Po drugie: Decathlon króluje. Serio. Stałam tam trochę i miałam czas przyjrzeć się ludziom, a pochodzili z różnych krajów.
Chorwacja środkowa – Od Plitwic do Kninu
Przejazd tą trasą był jak krótka wizyta na księżycu. Mówią tu o tym rejonie Serbska Kraina. Kiedyś mieszkali tu głównie Serbowie, ale pogmatwane bałkańskie losy sprawiły, że dziś jest prawie bezludny. Wojna wygnała ludzi z domów, linia frontu pozostawiła dziury w dachach, spalone zgliszcza, wojenne cmentarze i ciągle nierozminowane pola. Stoją tu puste wioski, miasteczka z powybijanymi szybami w oknach i rozpadającymi się ogrodzeniami. Władanie przejęła przyroda. Z zapadniętych dachów buchnęły drzewa, na dawnych ogródkach podzielonych równo kamiennymi murkami, wyrosły świerki, na niezaoranych polach paprocie. Są takie wsie, gdzie zamieszkałych jest tylko kilka domów. Można przejechać 50 km i nie natknąć się na sklep, bar, cóż, ciężko spotkać tu ludzi. Ci, którzy są, to zwykle starsi. Opowiadają zawsze tą samą historię: wojna, porzucanie wszystkiego, życie na wybrzeżu (Chorwaci) lub w Serbii (Serbowie), powrót do rodzinnych stron na stare lata. Opowiadają swoje trudne losy i imponują wytrwałością. I nie, nie bójcie się, są życzliwi dla obcych. To w tych stronach Mara poczęstuje świeżym kozim mlekiem, Milica nauczy piec chleb i oprowadzi po wiosce, a rano obudzi Was dźwięk dzwonków na szyjach zwierząt lub porykiwanie osła.
Chorwacja południowa – Od Kninu do Imotski
Tu robi się znowu inaczej. Po pierwsze: wzrasta gęstość zaludnienia, więc tym samym ilość miejsc, do których można wpaść po nagrodę, chociaż generalnie Chorwacja nie rozpieszcza w tej kwestii. Naleśniki z Nutellą to najbardziej pewny punkt menu, bo na desery czy ciasta jest jakiś nieurodzaj. Po drugie: widoki są chyba najpiękniejsze. Czasem jest nawet trochę jak na afrykańskiej sawannie. Tyle że zamiast żyrafy, łatwiej zobaczyć owce. Po trzecie: Chorwacja się zwęża, więc absolutnie wszyscy pytają, do którego miasta na wybrzeżu zmierzamy, bo jakoś trudno sobie komukolwiek wyobrazić, że nie jedziemy nad morze. Po czwarte zaczyna się sezon piłkarski w Hiszpanii. A skoro zaczyna się sezon, to warto chociaż znać wyniki. A jak nie ma wi-fi, to zawsze można w czasie deszczu wejść do sklepo-baru, zapytać Toma w koszulce drużyny Hajduk Split o najświeższe newsy, dowiedzieć się, że Arda Turan strzelił dwa gole, a Messi jednego i dostać kawę gratis. Także jeszcze tu wrócę.