– Jedziecie do Medjugorje?
– Byłyście w Medjugorje?
Do tych pytań nieubłaganie zmierzały wszystkie rozmowy prowadzone w Hercegowinie. Bo jak to? Być w Hercegowinie i nie pojechać do Medjugorje, to jak być w Paryżu i nie wejść na wieżę Eiffla albo nie zobaczyć Koloseum w Rzymie. Cóż, my nie pojechałyśmy. Jakoś się nie złożyło.
Ustalmy fakty: państwo, które ukazało się nam poza granicą z Chorwacją nazywa się Bośnia i Hercegowina. Rejon, przez który przebiegała nasza trasa to Hercegowina. I biada tym, którzy w Mostarze będą mówić, że są w Bośni. Miejscowi są na tym punkcie bardzo czuli. Tak więc przejechałyśmy Hercegowinę, krainę zamieszkałą głównie przez katolików, gdzie kwestia wiary jest istotnym punktem dzielącym ludzi na swoich i obcych. Jak we wszystkich innych krajach byłej Jugosławii. Dobrze, że w przypadku przybyszy z zewnątrz nie ma to takiego znaczenia. Gościnność wzmaga się im dalej na południe.
Zaczęło się od tego, że dostałyśmy zimną Coca-colę od straży granicznej. Czyli miło. Potem okazało się, że Hercegowina to kraj zakładów bukmacherskich. Spotkacie je absolutnie wszędzie. Marzenie o deszczu złota musi przesiąkać dusze siedzących bezczynnie w barach mężczyzn w każdym wieku. Chociaż nam Hercegowina wydała się jednak dużo bardziej zaopatrzona w sklepy, zakłady pracy, prywatne firmy i inne miejsca pracy niż wyludniona Chorwacja. Nawet pytanie o możliwość płacenia kartą kredytową nie spotykało się pustką w oczach tubylców. A jeszcze później byłyśmy już bardzo zmęczone bezustannym powtarzaniem: Jak tu pięknie! Ale cóż zrobić. Jak się zjeżdża pół dnia po to, by zobaczyć zapierającą dech w piersiach panoramę na Mostar obwarowany wysokimi i surowymi górami, to po prostu nie wypada inaczej.
W Mostarze, gdzie akurat świat muzułmański i chrześcijański nieźle się wymieszały, do snu śpiewają muezini wzywający wiernych na modlitwę do meczetu i biją dzwony kościołów. A przez wąskie uliczki niewielkiego centrum przewija się kolorowy tłum turystów. Chociaż nie trzeba daleko szukać, żeby natknąć się na ostrzelane i zrujnowane domy, ofiary postjugosłowiańskich rozłamów. Plus dla miasta za pyszne, miejscowe jedzenie. Gdybym była bardziej wprawionym blogerem to zrobiłabym zdjęcie lokalnych potraw i wrzuciła je do różnych portali społecznościowych. Widać jednak od razu, że jestem żółtodziobem, bo najpierw rzucam się do talerza, a dopiero potem o tym pomyślę.
Potem pojawiła się bura. Bura to zimny, północny wiatr. Na tyle mocny, że uniemożliwia poruszanie się na rowerze po wąskiej i tłocznej drodze. I na tyle pomocny, że można spotkać sprzedającego arbuzy Dragana, który nie pozwala opuścić okolicy nie odwiedziwszy domu derwiszów w Blagaj. To niewielkie centrum modlitewne wspólnoty muzułmańskiej, przylepione do skalnej ściany u źródła Buny. Można się tu poczuć orientalnie, bo żeby wejść do środka trzeba zakutać się chusty od stóp do głów.
Na koniec trasy trafia nam się przejazd przez cudownej urody wąwóz rzeki Bregavy i wjazd do Republiki Serbskiej, autonomicznego regionu w granicach Bośni i Hercegowiny. Tak żeby nie zapomnieć, jak skomplikowane są losy tego obszaru, a zwłaszcza ludzi tu żyjących. Gdy jednak kierujemy się na granicę z Czarnogórą drogą przez wzgórza nad jeziorem Bileckim, wykąpane i wyposażone w listki, domowe racuchy od ostatnich przeżyczliwych gospodarzy, pewne jest, że nie można było nie zahaczyć o Hercegowinę.