Za mostem zagina się czas.
Na wsi
Rano wzdłuż drogi suną woły zaprzężone do drewnianych wozów. Suną piaszczystym poboczem, wzniecając tumany pyłu. Kto wyjechał w pole wcześniej, ten już orze, jak za czasów Piasta Kołodzieja, drewnianym radłem.
Dzień zaczyna się jednak od stoiska z betelem. Jak na porannym apelu gromadzą się tu miejscowi. Zwinne palce sprzedawcy przygotowują zawiniątka ze świeżych liści wypełnionych aromatycznymi przyprawami i kawałkiem twardego orzecha. Słodkawe i orzeźwiające w smaku. Żują tu betel prawie wszyscy mężczyźni i niektóre kobiety, spluwając na ziemię zabarwioną na czerwono śliną. Gdy podjeżdżam obok napić się porannej kawy, witają mnie zabarwione na czerwono uśmiechy. Za chwilę jednak czerwone uśmiechy wskakują na półciężarówkę, która właśnie podjechała wąską drogą i wywozi ich do pracy gdzieś poza wsią. Kto nie znalazł miejsca na pace, wskakuje na bagażnik na dachu. Niektórzy odjeżdżają skuterkiem z metalową maczetą do ścinania trawy lub siekierą do rąbania drewna, którego trzeba sobie nazwozić, by móc gotować. Nikt na wsi nie ma samochodu. Zostajemy ja, miejscowe kobiety i wioskowe psy. Kłują mnie w oczy promienie porannego słońca przebijające przez liście drzew ocieniających wioskę. Na pocieszenie dostaję kawę z torebki w niemytej filiżance.
Kramik spleciony jest z bambusowych kijów i przykryty liściastym daszkiem. Podobnie jak domy we wsi. Kobiety kupują tu smażone placki i zawiniątka w palmowych liściach. Zatrzymają się, by pogadać chwilę z sąsiadkami. Jedną z nich obskakują uliczne psy. Kobieta nabywa dla nich paczkowane buły i rozdaje sprawiedliwie każdemu po jednej. Dobrze, że przed jej nadejściem skończyłam jeść moją. Przy studni ktoś robi pranie. Ktoś inny nabiera wody do plastikowych kanistrów przyczepionych do długiego drąga. Mijam go potem, gdy ugina się pod swym ciężkim nosidłem w drodze do domu. Czasem na wsiach jest prąd. Czasem nie ma żadnych linii wysokiego napięcia.
Zawsze za to jest jakiś buddyjski klasztor i świątynia. Nie trzeba ich nawet wypatrywać. Najpierw je słychać. Wzdłuż drogi stoją kwestarze, potrząsając metalowymi misami, w których grzechoczą kamyki. Z głośników ustawionych obok ryczy muzyka, czasem ktoś dodatkowo mówi przez mikrofon. Wieczorami za to, gdy rozbijam namiot pod gwiazdami, kołyszą mnie do snu buddyjskie mantry, dobiegające z klasztorów.
Raz po raz napotykam roboty drogowe. Zwykle poszerzane jest trochę pobocze. Mężczyźni i kobiety układają kamienie w wykopanym wcześniej rowie. Z metalowych beczek dymi gorącą smoła, którą ręcznie wylewa się przez sito. Raz leją tą smołę pod bramą szalenie eleganckiego pola golfowego. Mijam takich co najmniej kilka. Przynależą do innej rzeczywistości.
W miasteczku
To, że zaraz będzie miasteczko, wiadomo od razu, bo wzdłuż drogi leżą śmieci. Wysypiska ciągną się po obu stronach drogi przy wjeździe i wyjeździe z miasta. Czasem ktoś wygrzebuje z nich aluminiowe puszki lub plastikowe butelki. Potem zaczynają się przedmieścia, stacje benzynowe, pojedyncze zakłady pracy. Drewniane domy zamieniają się w murowane. Widać duże świątynie i hotele. Dalej zaczynają się regularne sklepy. Część z nich nosi szyldy po angielsku. Widać tak jest bardziej światowo, po angielsku bowiem mówi tu niewiele osób. Sprzedaje się telefony komórkowe czy skutery. W centrum jest jak w ulu, zwłaszcza przy targu. Kłębi się tłum kupujących, setki motorków lawirują wśród aut, pieszych i bezpańskich psów. Wszyscy trąbią. Gwiżdże policjant. Z przydrożnych głośników ryczą piosenki. Nawołują rikszarze i kierowcy półciężarówek. Myślę, że miejscowi musieli wykształcić w sobie przez lata rodzaj selektywnej głuchoty, by nie oszaleć. Czasem miasteczko pogrąża się w mroku, na chwilę dłuższą lub krótszą, gdy miejscowa sieć energetyczna siada pod naporem zbyt wielu użytkowników.
Zatrzymuję się pod sklepem, znad którego Cristiano Ronaldo zapewnia na plakacie, że już nie ma łupieżu. Wokół mnie krążą Birmańczycy, ubrani zwykle w longyi – kawał materiału noszony jak długa spódnica. Zaskakująco naturalnie wyglądają w nim mężczyźni. Twarze kobiet i dzieci oraz z rzadka mężczyzn pokryte są thanaką. To rodzaj białawej, chroniącej przed słońcem maseczki ze sproszkowanego, miejscowego drewna. Zwykle twarze są nią wysmarowane dość niedbale, ale przy ważniejszej okazji, na policzkach kobiet bieleją eleganckie listki lub inne frymuśne kształty.
Czasem napotykam tajemnicze orszaki. Jeden wiedziony jest przez słonie! Odświętnie ubrani ludzie tworzą kolorową procesję wzdłuż drogi. Kobiety niosą na głowach tace z owocami. Potem w równym rządku idą młodsi, czasem również muzykanci. Najważniejsze są jednak dzieci. Kilkoro jedzie na koniach lub w bogato zdobionych zaprzęgach. Trzymane są nad nimi tradycyjne parasolki. Właścicielka jednego z hosteli wyjaśnia mi potem, że w wieku 5 lat miejscowi chłopcy oddawani są na kilka dni do klasztoru, w którym mogą pozostać lub powrócić do domu. To duża, ważna i kosztowna uroczystość. Zapewne buddyjski odpowiednik naszej komunii.
W mieście
Na podmiejskiej autostradzie mija mnie nowiutki Hammer. Wjeżdżając do centrum, mijam osiedla nowoczesnych bloków i biurowców. W samym środku miasta stoi galeria handlowa. Wchodzę do środka pchana ciekawością, bo galeria handlowa po tym wszystkim, co widziałam wcześniej, wydaje mi się bytem prawdziwie kosmicznym. I jest rzeczywiście. Na środku stoi wysoka i pięknie udekorowana choinka. Miejscowi, głównie buddyści, robią sobie pod nią zdjęcia. Ja też. W końcu zaraz święta. Na parterze mieszczą się sklepy z szyldami: Armani, Boss i dużych, zachodnich koncernów kosmetycznych. Jest też puściusieńka kawiarnia, bo cena kawy przewyższa tu cenę posiłku na mieście. Wjeżdżam na piętro ruchomymi schodami. W sklepach Benettona i Espirit najtańsza koszula kosztuje 60$. Gdy wchodzę obskakują mnie sprzedawcy, bo jestem jedyną potencjalną klientką. Najwyraźniej jednak wypada tu bywać, więc miejscowi siedzą sobie zwyczajnie przy fontannie na dole, nie zapędzając się w niebezpieczne rejony kas fiskalnych.
W mieście są, oprócz zwykłego ulicznego życia, drogie restauracje oraz czasem niezwykle ekskluzywne hotele. A także śmieciarki. Przejazd takowych anonsowany jest przez idącego z przodu człowieka z dzwoneczkiem. Na ten dźwięk z pobliskich bram wyskakują kobiety z workami śmieci. Kto zdążył, ten ma szczęście.
Po ulicach Birmy czas pełznie zygzakiem, gdzie mu się podoba, a wyboisty asfalt niesie mnie nie tylko przez wsie i miasteczka, ale i przez różne epoki.
– Bye, bye – macha do mnie najprawdziwszy kołodziej z telefonem komórkowym połączonym z internetem o prędkości LTE.