Austria to kraj bardzo poukładany i porządny. Domy są zadbane i odnowione, ogródki ukwiecone, pola równiutkie, asfalt bez dziur i nic się nigdzie nie poniewiera. Trochę nie moja bajka. Człowiek ma wrażenie, że jak pójdzie się wysikać w krzaki, to włączy się jakiś alarm. Dlatego Austrię wzięłam tranzytem.
Owszem, wygodnie tu. I słońce świeci. W każdym razie, jak tylko wyjechałam z Czech, wyszło zza chmur. Auta, nawet jeśli jeżdżą szybko, to jednak nie rozjeżdżają rowerzystów. Ścieżki rowerowe prowadzą nawet przez pół kraju i można być pewnym, że oznakowanie nie zaginie na pierwszym skrzyżowaniu. (Ktoś próbował jeździć po naszych? Możecie być pewni, że na rozdrożu wszelkie oznakowania dla rowerzystów nagle znikną.) W miasteczkach zawsze jest kilka nowoczesnych zakładów pracy, wsie są równiutko przycięte jak od linijki, wiatraki, przyszłość, nowoczesność. Ludzi nie ma prawie wcale. Na ulicach. Wjechałam do kraju przez opłotki, znów w weekend, do miasteczka widma. Wyglądało jak dekoracje w teatrze, tylko aktorów zabrakło. Jestem pewna, że w Austrii w przyszłości zrezygnują z budowania chodników. Wszyscy jeżdżą samochodami. Spotkać można najwyżej przygodnych kolarzy.
Niemniej, gdy prosiłam o noclegi spotkałam się z dużą życzliwością. Austria, w przeciwieństwie do Czech, zrobiła na mnie rewelacyjne pierwsze wrażenie. Jakoś tak wyszło, że nie miałam mapy kraju (znów był weekend, nie moja wina) i usiłowałam się dopytać o drogę Martiny i Roberta. Ale ponieważ sama nie wiedziałam, dokąd chciałabym jechać, to zakończyło się na wieczorze u nich w domu, z praniem w bonusie. Może skuteczność zdobywania noclegu nie była aż tak wysoka jak w Polsce, ale na pewno wyższa niż w Czechach. Dość powiedzieć, że namiot w Austrii rozwinęłam tylko dwa razy. Pozostałe noce spałam po domach. Oczywiście te dwie noce pod namiotem, to były akurat te noce, gdy przechodziła burza. Nie mogło być inaczej.
Pamiętacie, jak przypadkiem wjechałam na Słowację? Wjechać niepostrzeżenie do Austrii byłoby rzeczą niemożliwą. Tu nawet w polu kukurydzy stałby znak Raiffeisen. Jest bowiem na wszystkim, od banków, przez popielniczki, silosy, mapy po oznakowanie ścieżek rowerowych. Po tym rozpoznacie Austrię.
W Austrii trafiła mi się pierwsza guma na tej trasie (a druga w życiu). Ponieważ tym razem padło tylne koło, czuję się już prawdziwym ekspertem od łatania dziur. Tym bardziej, że tą lepiłam dwa razy, bo parę wiosek po pierwszej naprawie, łatka się odkleiła. Nie ma, jak być ekspertem. Plus dla Austrii za to, że w obydwu przypadkach każdy, kto mnie mijał, pytał, czy nie potrzebuję pomocy. Jedna pani chciała mi nawet wodę przynosić dla ochłody przy pracy.
W Austrii nadeszły w końcu pierwsze dłuższe podjazdy. Pierwszy szczyt pokonałam, a jestem pewna, że był to Gross Glockner, choć GPS chyba się zepsuł, bo pokazywał tylko 567m. Ale wjechałam. No dobra, teraz przesadziłam. Wepchnęłam rower, a zrobiłam to tylko dlatego, że wiedziałam, że na szczycie jest miasteczko. A miasteczko oznacza nagrodę. Mrożona kawa w przydrożnym barze, który widział już swoje lepsze czasy, spełniła wszystkie moje oczekiwania.
A w ogóle to wiedzieliście, że jest tu wielgachne jezioro (Neusiedler See), w którym nawet ja bym nie utonęła? Podobno woda nie zakryje człowieka. No i wiedzieliście, że to nadal jest (po Czechach) kraina wina? Ja wiem, że się nie znam, bo nie gustuję, ale wino mi się kojarzy z Hiszpanią, Włochami no i z Francją. Ale Austria? Tymczasem winorośli to mnóstwo, na pagórkach północy i południa ciągną się rzędy równo przyciętych krzewów, niewielkie domki stoją porozrzucane w tym morzu zieloności, a jak jeszcze zachodzi słońce, to robi się już zupełnie laurkowo.
A jak się robi nudno, pola, przemysł, poukładane miasteczka, to można niespodziewanie zobaczyć fermę lam. Albo najprawdziwszy bolid Formuły 1 plus dwóch facetów w kaskach na zwykłej drodze między wioskami. Takie rzeczy tylko w Austrii.
Kto nie wie, jak mogą wyglądać nietypowe (bo niegórzyste) austriackie krajobrazy, niech ogląda tu.