Chwila pierwsza – Nowy wymiar gościnności
Gabriela przeskakuje z nogi na nogę i trochę myli korki. Dopiero po paru próbach przypomina sobie: prawa stopa do przodu dwa razy, potem lewa raz. Bioderkiem w bok i od nowa. Gabriela ma 12 lat i uczy nas tradycyjnego, albańskiego tańca. Zapada wieczór i pląsamy boso po werandzie dużego domu jej dziadków.
Jesteśmy tu od dwóch godzin. Dopiero co wjechałyśmy do Albanii. Na nowej szosie tuż po przekroczeniu granicy biegała świnia. Miejscowi siedzieli na torach pokrzykując na kozy, a na stacji benzynowej leciało albańskie disco na cały regulator. Zbliżał się wieczór. Wybrałyśmy ładny dom i pomachałyśmy przygotowaną wcześniej notatką, starając się nie pomylić „Tundja tjeta” z „Faleminderit” i uśmiechając się szeroko. Starsi państwo zaprosili nas do środka zupełnie naturalnie, jak gdyby codziennie spotykali rowerzystki proszące o pozwolenie rozbicia namiotu w ogrodzie. Posadzili nas przy stoliku, podali zimną Pepsi i kazali czekać. Czekałyśmy więc, ucząc się albańskich liczebników i podjadając ciasteczka. Okazało się jednak, że albańska gościnność plasuje się w innej skali, niż to, co przeżyłyśmy do tej pory.
Zaproszono nas do domu i zostałyśmy ulokowane w sypialni na piętrze. O namiocie nikt nawet nie chciał słyszeć. Zostawić gości na dworze byłoby ujmą dla gospodarza w honorowym albańskim podejściu do przybyszy. Gospodyni pokazuje nam łazienkę i objaśnia, z której strony płynie ciepła woda i gdzie gasi się światło. Dużo machamy rękami, bo do prawdziwej rozmowy brakuje nam jeszcze słów. Po prysznicu zapraszają nas na dół na kolację. Zanim jednak zdążymy zejść, wykąpane i pachnące, wpada Gabriela z rodzicami. Mieszkają w pobliskim miasteczku, ale przybyli z odsieczą, bo dziewczynka uczy się w szkole angielskiego i ma zostać naszym tłumaczem na ten wieczór.
Wyjaśniamy sobie nawzajem, kim jesteśmy: co robimy my w Albanii i jak się tu znalazłyśmy oraz kto jest czyją córką, wnuczką lub ciocią. Gabriela, chociaż młodziutka, radzi sobie świetnie. Uczy nas albańskich słówek, częstuje napojami, ostrzega przed zapędzaniem się w dzikie, górskie drogi, tłumaczy pytania i odpowiedzi, a czego nie umie powiedzieć, to pokaże. Babcia z mamą zajmują się potem przygotowaniem kolacji, dziadek z ojcem zasiadają przed telewizorem transmitującym mecz, a my uczymy się tańczyć na werandzie. Po kolacji długo jeszcze rozmawiamy, aż młodszy brat dziewczynki zasypia na kanapie i to staje się sygnałem do zakończenia tego przemiłego wieczoru.
Co jeszcze potrafi Gabriela? Następnego dnia, gdy odnajdziemy zakład fryzjerski jej mamy w pobliskim miasteczku, zaproponuje nam kawę, pokaże swoją szkołę, objaśni, że euro możemy po prostu wymienić w sklepie, dopilnuje, czy kupimy sobie prowiant na drogę i wyjaśni, jak dojechać z jej miasteczka do głównej drogi. Gabriela, przypomnę, ma 12 lat.
Chwila druga – Małe Indie
Po ulicy w centrum Szkodry można się poruszać zupełnie dowolnie. Przy krawężniku stoją zaparkowane auta. Na jednym z dwóch pasów ruchu jeżdżą rowerzyści, skutery i motory oraz chodzą piesi. Czasem ktoś jedzie pod prąd. Co jakiś czas stoi zaparkowany samochód w drugiej linii. Wewnętrznym pasem przejeżdżają ci, którzy chcą jechać. Nie jadą jednak zbyt szybko, bo trzeba mieć tu oczy dookoła głowy, żeby dostrzec wszystkich tych, którzy akurat chcą wtargnąć na jezdnię. Chodnikami płynie tłum ludzi: matki z córkami pod rękę, babcie w tradycyjnych białych ubraniach i ręcznie tkanych fartuchach, mężczyźni załatwiający swoje sprawy. Sklepiki wylewają się z ciasnych wnętrz na chodniki, kusząc cekinowymi sukniami wieczorowymi i koszulkami znanych piłkarzy. Nadmuchiwany Superman opiera się o drzewo, a gumowe piłki z albańską flagą czają się z boku. Przycupnęli tu też na zydelkach handlarze tytoniem na wagę, żywymi kurami czy domowym chlebem. Wśród setek nóg kręcą się bezpańskie psy. W ulicznych barach przesiadują mężczyźni. Piją kawę, doprawiają szklaneczką raki, palą pod napisem: Zakaz palenia i omawiają najświeższe wydarzenia. Jest głośno, dużo się trąbi, pokrzykuje się do znajomego po drugiej stronie ulicy. Czasem przejedzie weselny pochód i wtedy robi się jeszcze głośniej. Ryczą klaksony aut, weselni goście wywieszają się z okien samochodów, głośno wiwatując i machając czerwonymi chusteczkami. Niektórzy noszą w ten dzień tradycyjne, ludowe stroje. Po chwili wszystko wraca do normy. Policjant z drogówki przygląda się bezradnie tej tętniącej życiem ludzkiej fali.
Chwila trzecia – Górska droga
Mówią nam: „Tam nie ma drogi”. To oznacza, że nie ma asfaltu, ale jest droga bita przejezdna dla jeepów. Myślimy sobie, że jak dla jeepów, to i dla nas. Jedziemy najpierw szosą wzdłuż kanionu rzeki Osumi. Skalne ściany odsłaniają przepaść z ciemną kreską wody na dole. Jest pochmurno i grzmi. Błyskawice rozchodzą się po niebie wzdłuż otaczających nas gór. Nieliczne wioski cisną się na stokach, gdy tylko pojawia się skrawek uprawnej ziemi. Asfalt kończy się przy moście. Potem trzeba piąć się w górę kamienistą i pełną kałuż ścieżką. Nie ma tu już domów, tylko wąska dróżka zboczem góry, strumień w dole i zasnute niebo nad nami. Łapię gumę, a potem kolejne, sponsorowane albańską jakością dętek. Gdzieś w górze warczą jeszcze ciężarówki zwożące ziemię z budowanej tam drogi. Czasem minie nas pojedynczy samochód z napędem 4×4. Potem robi się coraz ciszej. Tylko znad strumienia dobiegają jeszcze dźwięki dzwonków na szyjach zwierząt i pokrzykiwanie pasterzy. Popołudnie zamienia się w wieczór, a my jesteśmy w połowie górskiej drogi z Beratu do Gjirokastry. Niespodziewanie na drodze pojawia się niewielkie stado krów bez pasterza. Patrzą zdziwione na dwa obładowane rowery. Łączka po lewej, zapewne ich ulubione pastwisko, spada nam jak z nieba. W zapadającym zmroku rozbijamy namiot między krowimi plackami. Zapalają się pierwsze gwiazdy. Szykujemy kolację, a między drzewami snuje się wieczorna mgła. Przejedzie jeszcze jeden spóźniony samochód. Omiata światłami serpentynę czekającego nas nazajutrz podjazdu. Czasem z skalnych ścian nad wodą osypują się kamienie. Samoloty znajdują swoją drogę wśród błyskających wysoko gwiazd. To jedyna oznaka, że gdzieś tam istnieje jakiś inny świat. Tu w ciszy przepastnych gór wypadł nam pierwszy nocleg na dziko.
Chwila czwarta – Wieczorny spacer
W Kelcyrze o 19:00 robi się tłumnie na ulicach. Kelcyra jest leżącym na uboczu, niedużym miasteczkiem bez atrakcji. Stoją tu niewielkie domy z ogródkami i trochę obskurnych, rozpadających się bloków. Dzieciaki nudzą się na podwórkach, a w sklepikach można kupić podrabianą odzież znanych marek i siatkę ogrodniczą. Nad strumieniem leżą sterty śmieci i jeden martwy pies. Cieszę się, że tu nie mieszkam. A jednak o 19:00, trochę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, miasto się zmienia. Zmierzcha, robi się chłodniej i nagle wszystko ożywa. Z domów wylegają absolutnie wszyscy: dziadkowie zmierzają do barów na wieczorną kawę i karcianą partyjkę, starsze panie w czerni spotykają się na rogach ulic, młode matki pchają wózki po głównej ulicy, nastolatki zadają szpanu na chodnikach, kobiety załatwiają ostatnie sprawunki, a mężczyźni odpoczywają przy piwie po całodziennej pracy w polu. Czasem przejedzie, łamiąc wszystkie przepisy, rozpędzony motocykl, a przelotowy bus wypluje ostatnich podróżnych. To czas albańskiego wieczornego spaceru. Czas na życie towarzyskie, wymianę plotek i informacji, pozdrowienie znajomych i nieznajomych i pokazanie się „na mieście”. Czas na spotkanie i postawienie dwóch kaw rowerzystkom z dalekiej i nierealnej Polski.
Chwila piąta – Nasza Albania
Mówimy o nim „nasz Pan”, bo chodzimy do niego na kolacje. „Nasz Pan”, jak co dzień rano, zaprasza nas na wieczorną herbatę, parzoną z miejscowych ziół. Jesteśmy w pięknej Gjirokastrze już trzeci dzień i gdy rano idziemy uliczką niewielkiej starówki, pozdrawiają nas już wszyscy. Jest „nasz Pan” z baru ze średnią kawą, „nasza gospodyni” z rodziną, prowadząca biznes pamiątkarski, „nasz Pan” z warzywniaka i „nasza Pani” od najlepszych śniadań świata. Jest też ktoś, kto pozdrawia nas z samochodu i wiemy, że już się widzieliśmy, ale nie możemy sobie przypomnieć, od czego może to być „nasz Pan”. Gjirokastrer to kamienne, stare miasto, pełne wspomnień o dawnej świetności i dowodów na trudną sytuację obecnych czasów. Miasto zawieszone, jak cała Albania, między przeszłością a nowoczesnością. Miejsce, gdzie z meczetów śpiewają muezini, biją kościelne dzwony, a ludzie żyją zgodnie obok siebie klepiąc tą samą biedę. Żyją trochę jakby w bezruchu, ale jednocześnie pulsując energią. Jest w nich rzutkość i przedsiębiorczość, ujmująca grzeczność, ale i trwanie w oczekiwaniu na odmianę losu. Jest w nich siła, godność i duma. Jak w tych surowych górach otaczających kraj ze wszystkich stron. To miejsce, do którego najbardziej chciałam wrócić na naszej bałkańskiej trasie.
Niepotrzebnie – świetne 🙂 i świetnie napisane 🙂 i w ogóle 🙂 ukłony i czapki z głów i „szapoba” 🙂 i powodzenia 🙂
…w sumie nie tyle chodziło mi o Fitzgeralda, co o Steinbecka 😀 i jego „Podróże z Charleyem” :)))
Napisałaś po prostu przezacnie. Z wypiekami, z gęsią skórką, z radością – czytałem. Pierwszy i drugi raz 🙂 Po prostu świetne. Smakuje FS Fitzgeraldem 🙂 i chyba lepsze 🙂
Piękne dzięki 🙂
Dzięki, zawstydziłam się aż z wrażenia 😉